Próby syntezy Warszawskiego Festiwalu Filmowego rokrocznie sprowadzają się do litanii krytycznych komunałów. Co najmniej od kilku lat pisze się o braku selekcjonerskiej myśli przewodniej i repertuarowym mętliku, o atomizacji wędrującej między multikinem Złote Tarasy a Kinoteką publiczności, o braku poczucia wspólnoty i deficycie festiwalowej atmosfery. Świeżo zakończona 30. edycja nie okazała się wyjątkiem. Eklektyzm wpisanej w zatłoczoną przestrzeń stołecznego centrum imprezy ma jednak swoje wady i zalety. Pod rzeczoną bezideowością kryją się przecież takie (wewnętrznie rozmaite, to fakt) sekcje, jak Odkrycia (prezentująca „filmy intrygujących twórców z całego świata, których artystyczną drogę warto śledzić”) czy Konkurs 1-2 (reżyserskie debiuty i filmy drugie). Wydaje się, że organizatorzy ze Stefanem Laudynem na czele najmocniejszy akcent stawiają na promocję młodych autorów, dotychczas nieznanych i bez większych wyróżnień. Warszawski Festiwal Filmowy daje tym samym szansę samemu widzowi. Mówi mu: weź udział w grze losowej, sięgnij po bilet, a może ci się poszczęści. Usprawiedliwione niech zatem będzie obranie przeze mnie tej samej strategii. Zamiast silić się na psychoanalizowanie selekcjonerów, dochodzenie do ramowych wniosków i zgrabnej pointy, z chaosu światowych kinematografii wygrzebuję tytuły, które jakoś mnie zafrapowały, o których mogę powiedzieć, że stanowią satysfakcjonującą nagrodę w loterii.
Trumna w górach (Binguan, reż. Xin Yukun; Grand Prix w Konkursie Międzynarodowym)
Scenariuszowy majstersztyk, nad którym debiutujący chiński reżyser pracował trzy lata, przypomina puzzle, których nieuważny choć przez chwilę widz nie będzie w stanie złożyć. Każdy fragment tej zbudowanej z ludzkich sekretów układanki jest istotny. Będące punktem wyjścia morderstwo samodzielnie intryguje, lecz dopasowane do innych kawałków, wpisane w kontekst coraz lepiej rozumianej intrygi, ujawnia czarno-humorzasty charakter. Czy emocje wystarczają za usprawiedliwienie dla przewinień? Jeśli nie, wszyscy bohaterowie Yukuna szargają swoje sumienia.
Jak powstrzymać ślub (Hur man stoppar ett bröllop, reż. Drazen Kuljanin; Zwycięzca Konkursu 1-2)
Kameralny dramat nakręcony w 5 godzin i 17 minut (tyle trwa podróż koleją z Malmö do Sztokholmu, do której sprowadza się fabularny szkielet) to szwedzkie połączenie Pociągu Kawalerowicza i Przed wschodem słońca Linklatera. Ograniczona ścianami przedziału para obcych sobie ludzi rozmawia. Z rozmowy rodzą się emocje, wraz z emocjami zmniejsza się dystans i pojawia wzajemne zrozumienie. Kuljanin i dwójka jego aktorów udowadniają, że nawet w XXI wieku ludzkie oblicze może kinu w zupełności wystarczać. Częściowo improwizowany dialog oraz ładunek treściowy i napięcie, jakie ujawniają twarze grających, skutkują – by zacytować recenzję samych jurorów – „wielowarstwową strukturą, która urzeka jednoczesną lekkością i głębią potraktowania tematu”.
Głupiec (Durak, reż. Yuri Bykov)
Trzeci film twórcy Majora to filmowy bliźniak tegorocznego Lewiatana Zwiagincewa. Równie bezlitosny w diagnozie lokalnej biurokracji, pokazuje bezsilność jednostki na tle żyjącego w rosyjskim molochu społeczeństwa – nie chcącego sobie pomóc, zwyrodniałego, zarażonego chorobą całego systemu. Głupiec pozbawiony jest jednak poezji filmowego języka twórcy Powrotu oraz pijackiego humoru Lewiatana. Siłą historii ostatniego sprawiedliwego, którym okazuje się zwykły hydraulik i głowa ubogiej rodziny, jest tonacja serio. Dla tytułowych prawych głupców w świecie Bykova nie ma żadnej nadziei.
Plemię (Plemya, reż. Myroslav Slaboshpytskiy)
Film, przez wielu stawiany w gronie najlepszych obrazów sezonu, już zapisał się na kartach historii kina. Ukraiński twórca korzysta z konwencjonalnego schematu wstępowania nastolatka do szkolnej zhierarchizowanej społeczności i ulegania panującemu w niej prawu silniejszego. Schemat wieńczy zwyczajowa tragedia. Rewolucyjność Plemienia polega na tym, że pokazane zostaje środowisko głuchoniemych, dialogi przekazywane są jedynie w języku migowym, napisów na ekranie brak. Mimo pewnej siermiężności wykonania, którą dostrzegam (niechlujność bądź sztuczność w inscenizacji wielu scen; fabularna pospolitość), zaskakująca jest pojemność tematyczna niemego dzieła. Już sam tytuł wprowadza nas w dyskurs antropologiczny, który rozpatrywać można nie tylko w kontekście szkolnym, nastoletnim, ale i ukraińskim w ogóle („Nic, co było pokazane na ekranie, nie zostało przez mnie wymyślone” – zdradził reżyser). Sposób podania historii rodzi dyskusję na temat mechanizmów czytania takiej audiowizualności, w której praca kamery i język ciała aktorów jako jedyne decydują o zrozumieniu fabuły przez odbiorców. Zapewne odmienne metody aktorskie to także osobna kwestia do analizy. Podobnie jak Andrzej Jakimowski w Imagine, Slaboshpytskiy stawia swoją publiczność w sytuacji dotąd zarezerwowanej dla osób pozbawionych jednego ze zmysłów. Teraz to my patrzymy na zaskakująco ekspresyjnych aktorów i zastanawiamy się nad komunikatywnością oraz granicami zrozumienia użytych przez bohaterów środków.
Co robimy w ukryciu (What We Do in the Shadows, reż. Taika Waititi, Jemaine Clement; Nagroda Publiczności)
Powodujący masowe skurcze żołądka, najzabawniejszy film WFF-u. Już tęsknię za ponownym seansem tej postmodernistycznej perełki, w której popkulturowa erudycja twórców działa w interesie przeciętnie wykształconego widza. Z gotycką tematyką większość polskich kinomanów jest dostatecznie obeznana, nie istnieje więc ryzyko, by podważająca klasyczne (chyba wszystkie!) wampiryczne motywy opowieść nie została przez nich zrozumiana. Nowozelandzcy twórcy okazują się entuzjastami straszenia, miłośnikami klasycznego horroru i słowiańszczyzny, a przede wszystkim – niepoprawnymi figlarzami o godnej pozazdroszczenia inwencji. Warszawska publiczność nie mogła się pomylić!