Obecność fotografii i liryczny ton, w jaki często wpada autor, pozwalają szukać patrona utworu w osobie W. G. Sebalda. Podróż po współczesnych Niemczech, którą Rosenberg odbył śladami swojego ojca, przypomina Sebaldowską z ducha wędrówkę na granicy pamięci i zapomnienia, w której czarno-białe obrazy grobów i opuszczonych miejsc spotykają się z twarzami przodków, by w metaliterackim dialogu pobudzić do życia upiory z przeszłości.
Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że pod względem stylu Rosenberga dzieli od Sebalda istna przepaść. Rozpoznawalny poetycki głos, wypracowany przez mistrza niemieckiej prozy w jego opowieściach, tutaj jedynie odpowiada marnym echem w postaci środków z repertuaru tanich romansów. Powtarzające się liryczne wstawki są wyjątkowo irytujące, a podniosłe, jednozdaniowe akapity, które zapewne miały wypełnić tekst emocjami, pojawiają się tak często, że ta maniera narracyjna męczy i zniechęca czytelnika. Powiedzmy jasno: jest to książka ckliwa i pretensjonalna, a tego nie usprawiedliwia nawet doniosłość jej tematu.
Autorowi wyraźnie zależy na tym, by historię swojego ojca wpisać w przestrzeń symboliczną. Już same tytuły rozdziałów wskazują na metodę pisarską Rosenberga: Miejsce, Mur, Droga, Cienie. Problem Krótkiego przystanku… polega na tym, że jego twórca jest świetnym dziennikarzem, ale marnym pisarzem. Literackość książki jest tak wymuszona, że w trakcie lektury zaczynamy widzieć w osobistych wspomnieniach jedynie rzewne przerywniki dla materiału reportażowego.
Taka krytyka zawsze sprowadzi się do zasadniczego pytania: jakim językiem pisać o niewyrażalnym doświadczeniu Holocaustu? Poruszająca metoda Borowskiego nie sprawdzi się u kogoś znającego tamte dni z książek i dokumentów oraz relacji, jak Rosenberg, którego Zagłada dotknęła pośrednio, poprzez chorobę psychiczną jego ojca. Banalna forma, jeśli nie przystaje do wagi tematu, sprawia, iż nawet najdonioślejsza opowieść zamienia się w nasycony patosem kicz spod znaku Listy Schindlera, w tandetę może i poruszającą – ale tylko na krótki dystans.
Szlachetne pragnienie zadośćuczynienia krzywdzie i wola upamiętnienia cierpienia stwarzają jednak także inne niebezpieczeństwo: przewrażliwienie. Jest to temat trudny i wstydliwy, ponieważ każdy obawia się policzenia „między pomocników śmierci”. A jednak, kiedy autor Krótkiego przystanku… zostaje w Niemczech ukarany zasłużonym mandatem za przekroczenie prędkości o ponad 30 km/h, zamieszcza kuriozalny passus o tym, że wezwanie do zapłaty przyszło „imponująco szybko” w „szalenie oficjalnym, nienagannie sformułowanym liście” i zaczyna snuć jakąś wątpliwą paralelę o pokrewieństwie z nazizmem: „[kwalifikacja prawna czynu] jest moim zdaniem trochę nieproporcjonalna do wykroczenia. Zwłaszcza do wykroczenia popełnionego na drodze takiej jak ta, z Auschwitz do Ludwigslust, gdzie park między pałacem a kościołem miejskim jest pełen ofiar z Wöbbelin. I zwłaszcza w języku jak ten, z jego udokumentowaną zdolnością do ukrywania największych okropieństw za parawanem nienagannych urzędowych formuł”. Rozgoryczenie po byciu sprawiedliwie ukaranym może zostać zrozumiane, ale niepoważne komentarze o oficjalnym charakterze urzędowego języka są w kontekście całości tekstu co najmniej nie na miejscu i biorą się właśnie z przewrażliwienia.
Krótki przystanek w drodze z Auschwitz to książka drażniąca tanią manierą, choć jednocześnie poruszająca ze względu na swój osobisty ton. Jednak oferowane przez nią wzruszenia są bardzo ulotne, tak jak ma to miejsce zawsze wtedy, gdy szczere świadectwo nie osiąga poziomu dzieła sztuki. „Jeśli coś usprawiedliwia nietrwałość literatury, to jest to nietrwałość ludzkiego życia” – napisał Bogdan Wojdowski, Ocalony, którego upiory wojny ścigały jeszcze przez wiele lat po jej zakończeniu. Trudno nie przyznać mu racji.