Przydługi dowcip
Sto dni bez słońca to rozpisane na sporo ponad 400 stron wynurzenia samego Srebronia. Oznacza to, że jeśli decydujemy się na dobrnięcie do końca, to czeka nas co najmniej kilka godzin wysłuchiwania monologu nieprzyjemnego typa, a przy tym: okropnego grafomana. Choć Srebroń równie wysoko, jak swoje kompetencje akademickie, ceni swoje zdolności literackie, to jednak całą swoją opowieść opiera na irytującej mantrze, składającej się ze słów: fellows, „śledzik” i „przegrzebki”, oraz na kilku prostych — i do bólu konwencjonalnych — zabiegach narracyjnych.
Efekt komiczny polega w gruncie rzeczy na rozbieżności między interpretacjami faktów: tą należącą do Srebronia i tą drugą — zdroworozsądkową, której rzecznikiem powinien być czytelnik, domyślający się rzeczywistego znaczenia wydarzeń. Jak we wszystkich tego rodzaju historiach (od Don Kichota począwszy), w których widz lub czytelnik wie znacznie więcej od bohatera, wszystko zmierza do konfrontacji z nieubłaganą rzeczywistością. Sygnały nieprzystawania słów do rzeczy stopniowo narastają, kilka razy wydaje się, że Srebroń jest już bliski poznania prawdy, ale za każdym razem okazuje się, że jego możliwości obracania kota ogonem są większe niż się spodziewaliśmy.
To wszystko sprawia, że — wbrew pozornej lekkości — trudno właściwie ocenić, z czym mamy do czynienia w wypadku Stu dni bez słońca. Czy to zwykła parodia na akademię? Czy może studium umysłu okropnego bufona — studium o tyle trudne, o ile wymagające od samego pisarza opowiedzenia tej paranoicznej historii w trybie pierwszoosobowej narracji. Za tym z kolei idą kolejne pytania: czy Sto dni bez słońca to książka źle napisana czy książka, która tylko inscenizuje złe pisanie (a jednej od drugiej nie różni ani jeden przecinek)?
Nie ulega natomiast wątpliwości, że Szostak to nie Srebroń. Choć relacja między autorem i jego bohaterami nie pozostaje taka znowu jasna. Na Finneganach, oprócz Srebronia, pojawia się też w pewnym momencie Marcin Swoboda — polski filozof, którego Srebroń zaczyna podejrzewać o to, że jest Filipem Włócznikiem. Szostak zdaje się tutaj żartować również z własnej sytuacji rozdwojenia osobowości: na pisarza Wita Szostaka i na akademickiego filozofa… (w wywiadach Szostak podkreśla, że krytycy i fani nie ujawnili dotąd publicznie jego „prawdziwego” nazwiska, nie zrywajmy więc z tą tradycją).
Właśnie, wydaje się, że Sto dni bez słońca, książka, która miała swoją premierę 1 kwietnia, jest literackim dowcipem, w ramach którego dobry skądinąd pisarz wciela się na chwilę w rolę zaczadziałego bufona, żeby obśmiać środowisko, w którym sam na co dzień pracuje. I pewnie by się udało, gdyby nie to, że książka ma tak poważną objętość oraz — i to jest problem największy — że stanowi satyrę na coś, co poza umysłem skompromitowanego narratora po prostu nie istnieje.
Za murami akademii
W Stu dniach bez słońca Szostak nawiązuje do gatunku powieści kampusowej, której bohaterami są wykładowcy i studenci, zwykle przedstawieni w niezupełnie poważny sposób. Ostatnim wcieleniem powieści kampusowej była wydana w ubiegłym roku Intryga małżeńska Jeffreya Eugenidesa, ale do klasyków gatunku zalicza się przede wszystkim Malcolma Bradbury’ego oraz Davida Lodge’a.
I w Polsce powstawały takie książki. Edward Balcerzan, znany przede wszystkim jako najbardziej konsekwentny polski strukturalista, w latach 70. ubiegłego wieku napisał quasi-autobiograficzną powieść Któż by nas takich pięknych, w której młody badacz literatury przyjeżdża do Miejscowości, żeby wziąć udział w sesji upamiętniającej Zmarłego (chodzi o Brunona Jasieńskiego, którym Balcerzan długo się zajmował, i Klimontów, gdzie urodził się pisarz). Choć powieści Balcerzana brakuje satyrycznego pazura, to znajdziemy w niej interesujące świadectwo tego, jak odważnym gestem było uprawianie strukturalizmu w warunkach PRL.
Na rzeczywistej krakowskiej polonistyce (z której wywodzi się Lesław Srebroń) powieścią kultową był w pewnym momencie Mały światek Lodge’a — powieść o międzynarodowym środowisku poststrukturalistycznych badaczy literatury, wśród których można, przy odrobinie wysiłku, zidentyfikować m.in. Julię Kristevą czy Stanleya Fisha. Sam Lodge, który zresztą przez blisko 30 lat był wykładowcą w Birmingham, tłumaczył, że chciał przedstawić badaczy literatury jako współczesnych poszukiwaczy świętego Graala, przemierzających tysiące kilometrów z konferencji na konferencję. Wyśmiewał przy tym celnie pozamerytoryczne motywacje akademickich przedsięwzięć: zazdrość, pożądanie, chciwość, żądzę sławy.
Chyba lepsza od Małego światka jest Fajna robota, w której feministyczna badaczka literatury zostaje zmuszona okolicznościami do nawiązania bliższej znajomości z menadżerem zakładu przemysłowego. Konfrontacja dwóch sposobów życia i dwóch typów racjonalności obnaża ich słabości, ale pozwala też na odkrycie ich wzajemnej zależności. Fajna robota to powieść, którą z pożytkiem mogliby przeczytać zarówno zdroworozsądkowi przedsiębiorcy, narzekający nieustannie na niepraktyczny charakter studiów humanistycznych, jak sami humaniści, skłonni do tracenia kontaktu z rzeczywistością poza murami akademii.
Największą zaletą powieści Lodge’a jest przedstawienie środowiska akademickiego tak, jak mogłaby zostać przedstawiona każda inna grupa zawodowa: ze swoimi śmiesznostkami, absurdami, podłościami, ale przede wszystkim z własnymi celami i specyficznym etosem. Słowem, z powieści Lodge’a można się dowiedzieć czegoś o współczesnych humanistach. Czego niestety nie można powiedzieć o książce Szostaka. Obraz akademii, nie tylko ten wprost zawarty w opowieści Srebronia, ale też przez nią przebijający, jest jeśli nie anachroniczny, to na pewno oparty na prostackich stereotypach.
Oto Sadhbh O’Sullivan, irlandzka badaczka, którą poznaje Srebroń, ma w swoim dorobku słynną rozprawę Pochód penisa przez dzieje w świetle Heglowskiej fenomenologii ducha, w planach jej kontynuację: Łechtaczka w dziejach, a jak na feministkę przystało, jest jednocześnie nieokiełznaną nimfomanką. Jest też Lew Michajłowicz Protopopow (wzorowany częściowo na Michaile Bachtinie), który — jak to stary profesor — pali fajkę i czerpie korzyści z romansu z młodszą koleżanką. Sami akademicy delektują się erudycyjnymi dyskusjami o literaturze, w których popisują się cytowaniem klasyki, a ich praca polega na dokonywaniu przełomowych odkryć. Otóż ma to tyle wspólnego z życiem codziennym pracowników wydziałów humanistycznych, co Mission Impossible z działaniami polskiego wywiadu. Za to gotowy i sprawdzony w społecznym obiegu charakter stereotypu sprawia, że jest on przekonujący, łatwo bowiem uwierzyć, że po prostu opisuje rzeczywistość. To nie jest, jak napisał jeden z krytyków, „jedna wielka kpina z przeintelektualizowania i nieznośnego zadęcia, które cechują całkiem sporą część środowiska akademickiego” (co by zresztą miało oznaczać „przeintelektualizowanie”? dlaczego akademicy mieliby nie być „przeintelektualizowani”? w końcu za „intelektualizowanie” im się płaci), bo przede wszystkim, to nie jest powieść o środowisku akademickim, ale o pewnym — anachronicznym i uproszczonym do tego — wyobrażeniu o nim.
Tymczasem współczesna polska powieść kampusowa miałaby się czym żywić: absurdalnym sporem o gender i animal studies, niekończącymi się dyskusjami o nieprzydatności humanistyki, kompleksami humanistów wobec ścisłowców i wyobrażeniami ścisłowców o humanistach, kłótniami między lewicą a prawicą czy po prostu stawkami stypendiów doktoranckich.
Niestety Szostak zdecydował się literacką grę na anachronicznych kliszach i stereotypach dotyczących akademii. W konsekwencji wyszło mu niezwykle obszerne studium umysłu, który zatracił kontakt z rzeczywistością i żywi się swoimi obsesjami. Pożytek poznawczy z tego żaden, a i czyta się bez przyjemności.
4 comments
Jedna wielka pretensja do pisarza, że jego książka nie jest o tym, o czym recenzent chciałby, by była ani taka, jaką recenzent chciałby, by była – w dodatku z podejściem światopoglądowo-politycznym, jaki byłby miły recenzentowi. Nazywacie to recenzją?
Czy nie tym właśnie jest recenzja: opinią wydawaną z określonej pozycji – pozycji krytyka, bo kogo by innego? – uwzględniającą jego poglądy i preferencje? Zwykle stają się one widoczne, kiedy trzeba uzasadnić, dlaczego się coś nie podoba (choć można po prostu dać dwie gwiazdki), a to wymaga wyeksponowania własnego stanowiska.
I czy recenzja, która byłaby pozbawiona światopoglądu krytyka, byłaby – jeśli nawet możliwa – to chociaż odrobinę ciekawa?
Jeśli z książką można się nie zgodzić (bo są i takie, nad którymi można tylko wzruszyć ramionami), i jeśli ta niezgoda prowokuje do uzasadnienia tej niezgody, to znaczy, że z literaturą jest dobrze, a tego chyba wszyscy byśmy chcieli?
Pozdrawiam,
Maciej Jakubowiak
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/napoj-cienisty-srebron.html podrzucam, może to trop, a może zmyła
Taaaaaaaaaaa….. – “klerykalizm, seksizm, antyfeminizm” jako stałe i konstytutywne “prawicowości”… NIE WSTYD CI TAK EPATOWAĆ SWOJĄ BEZMYŚLNOŚCIĄ POD NAZWISKIEM? – posadzona za biurkiem przez TuSSka & ZdrojewSSkiego, “gender-działaczko kulturalna”, wnuczko Gramsciego & Adorno.
WSTYD!
Comments are closed.