W tym roku mija dziesięć lat od pierwszych egzaminów w Warszawskiej Szkole Filmowej. Gdyby miał pan podsumować jej dotychczasową działalność, to z czego jest pan najbardziej zadowolony?
Najbardziej jestem zadowolony z tego, że wciąż się rozwijamy. Jak zakładaliśmy tę szkołę, to wielu naszych kolegów miało podobne pomysły; wtedy był prawdziwy wysyp prywatnych szkół filmowych. I żadna dziś już niestety nie istnieje. A my wciąż się zmieniamy i rośniemy: powstało liceum filmowe, powróciliśmy ostatnio do idei szkoły policealnej, bardzo moim zdaniem potrzebnej filmowej zawodówki. Taniej i umożliwiającej szybką praktykę w zawodzie. Rozwijamy się także jeśli chodzi o sprzęt i możliwości lokalowe. Nasza szkoła jest jedną z większych w Europie, mamy kilkuset studentów.
Ostatnio otworzyliście nowy kierunek – Reżyserię i produkcję gier wideo. Czy wyniknęło to z analizy rynku i jego zapotrzebowania, czy też może z obserwacji tego, co się dzieje na Zachodzie?
I z jednego, i z drugiego. Nie było bowiem w Polsce kierunku dla twórców gier, którzy później mogą swoje dzieło sprzedać. Funkcjonowały jedynie kierunki dla programistów. Ten segment rynku był więc niezagospodarowany.
Skonsultowaliśmy się z dużymi firmami – CD Projekt i Techland i oni nam dokładnie powiedzieli, jakich specjalistów potrzebują. Wszystkim do tej pory wydawało się, że twórca gier komputerowych to programista. A to nieprawda, bo jest to także dziedzina artystyczna. Gry mają własne scenariusze, często wielowątkowe, mają określoną plastykę obrazu, specyficzne oświetlenie. Nie wspominając o reżyserii. Wszystkie te elementy współgrają i przenikają się z filmem; multimedia zaczynają zlepiać się z kinem w jedną całość. Dlatego powstanie tego kierunku akurat przy szkole filmowej było pomysłem najlepszym z możliwych.
Spotkałem się ze stwierdzeniem, że Warszawska Szkoła Filmowa nie powstała w opozycji do już istniejących szkół, tylko dlatego, że funkcjonujące w ich ramach sposoby rekrutacji były niewystarczające.
Nie, to nieprawda. Założyliśmy z Bogusiem tę szkołę, bo uważaliśmy, że sposób, w jaki kształcimy naszych studentów ma sens. A jeśli chodzi o rekrutację, to egzaminując w naszej szkole wielokrotnie się pomyliłem: przyjmowałem niezdolnych ludzi, a odrzucałem zdolnych. Dlatego nie wierzę, że np. egzamin, który składa się z pięciu etapów i trwa dwa tygodnie może coś zweryfikować. We wszystkich szkołach filmowych jest tak, że np. na dziesięciu operatorów jest dwóch takich, którzy coś osiągną, a przecież wszyscy przeszli przez rekrutację. U nas zaczyna się od prostego egzaminu, ale pierwszy rok jest selekcyjny. Wszystko weryfikuje się w boju. To jest najuczciwsze. Ci, którzy się dostaną niesłusznie, widzą z czasem, że inni są lepsi od nich – wiedzą więc, dlaczego w pewnym momencie muszą nas opuścić.
Przed budynkiem szkoły trwają prace remontowe, na ścianie powstaje mural, słyszałem też rozmowy o projektowaniu neonu. Uchyli pan rąbka tajemnicy, co będzie się tu działo w najbliższym czasie?
Odnawiamy właśnie Kino Elektronik, które chcemy otworzyć na jesieni. Przede wszystkim zależy nam na stworzeniu wokół niego ośrodka kulturalnego. Nie będzie to więc kino szkolne, tylko ogólnodostępne, stanowiące centrum edukacji kulturalnej w Warszawie i w całym regionie. Wystrojem i aranżacją przestrzeni chcemy nawiązać do przeszłości tego miejsca. W budynku, w którym teraz się znajdujemy, mieściły się kiedyś warsztaty. Pracowali w nich absolwenci technikum elektronicznego, z którym wciąż sąsiadujemy. Kino, dopełniające kompleks budynków, ostatni film wyświetliło w 2001 roku. Dzięki dotacji Ministerstwa Kultury możemy wznowić jego działalność.
Reaktywacją kina zajmuje się należąca do pana i Bogusława Lindy Fundacja „Laterna Magica”. Ostatnio zaproponowaliście panowie sfinansowanie stypendiów dla dzieci weteranów wojennych.
Dokładnie dla dzieci żołnierzy poszkodowanych na misjach. Są już pierwsi chętni, mam nadzieję, że po włączeniu się Ministerstwa Obrony Narodowej w akcję promocyjną będzie tych osób jeszcze więcej. Zgłosić się może każdy, bez względu na wiek – do liceum, szkoły policealnej, szkoły wyższej. Stypendium jest pełne, nie ma żadnych opłat.
Przyjmowany jest każdy chętny spełniający wymogi?
Rozmawiamy z każdym zgłaszającym się. Jeśli taka osoba ma predyspozycje filmowe, to zostaje przyjęta. Jeśli jednak nie ma zdolności w tym kierunku, to jej kandydatura zostanie odrzucona. Ale tylko dlatego, że gdyby taka osoba została przyjęta, to po jakimś czasie zrobilibyśmy jej krzywdę, zmuszeni usunąć ją w trakcie nauki.
Tak się zastanawiam: po co panu te stypendia? Nie lepiej odcinać kupony od sławy i liczyć dochody, zamiast się ich pozbywać?
Zawsze dawaliśmy stypendia zdolnym, których nie stać było na naukę u nas. Nigdy się nie zdarzyło, żeby zdolny człowiek, który miał świetne prace – a nie miał pieniędzy – nie został przyjęty. Natomiast teraz postanowiłem to trochę zinstytucjonalizować. Pomyślałem sobie tak: moje państwo powinno pomagać tym, którzy oddali za nie życie albo zdrowie. I jasne, słyszałem głosy: „przecież oni jadą tam za pieniądze”…
Nie jest tak?
No, szkoda, żeby jechali tam za darmo. Przecież takie podejście nie ma nic wspólnego z odpowiedzialnością, z poczuciem wspólnotowości. Jeśli każdy z nas znajdzie sobie niszę, w której czymś się z kimś podzieli lub coś komuś da, to ten kraj będzie lepszym krajem i to państwo będzie lepszym państwem. W przeciwnym razie za chwilę dojdzie do tego, że młodzi ludzie – pozbawieni perspektyw – zaczną głosować na jakichś oszołomów. I wcale nie będę się im dziwił. Bo jak młody człowiek ma problem, to chce zmiany.
Czyli jednak trochę chce pan pozmieniać rzeczywistość wokół siebie (śmiech).
Doszedłem do wniosku, że jak już się coś ma, to dobrze jest się tym podzielić. Inaczej nasza cywilizacja się rozpadnie. Jeżeli nie zaczniemy zwracać uwagi na ludzi, którzy czegoś potrzebują, na ludzi słabszych, gorzej sytuowanych, to oni kiedyś przyjdą do nas i sami sobie coś wezmą. Co ciekawe, kiedyś byłem zupełnie innego zdania. Myślałem tak: jeśli ja umiałem sobie poradzić, to inni też powinni. Tylko całe piękno bycia człowiekiem polega na tym, że jesteśmy inni. Jedni potrafią sobie z czymś poradzić, drudzy zaś, mając różne inne zalety, z pewnymi sprawami nie umieją się uporać. I wtedy tacy jak ja powinni im pomóc.