Polacy potrzebują sukcesów jak powietrza: futbolowego cudu na Stadionie Narodowym, mistrzostwa świata w siatkówce, nagrody Nobla w dziedzinie literatury czy udanego przeszczepu serca. Zbigniew Religa, pionier przeszczepów serca w Polsce, to w pewnym sensie nasze dobro narodowe. Tak też sławnego kardiochirurga traktuje Łukasz Palkowski, reżyser filmu Bogowie.
Twórców filmu interesuje zaledwie wycinek z życia słynnego lekarza, a dokładnie lata 1983-1987, kiedy to Religa dokonywał medycznej rewolucji w Polsce, zanim jeszcze na dobre wciągnęła go polityka. Trzeba przyznać, że optyka, którą przyjął autor scenariusza, Krzysztof Rak, jest jak najbardziej słuszna. Nie tylko umożliwia poznanie zasług Religii dla rozwoju kardiochirurgii w Polsce, ale również pozwala zbadać nastroje środowiska medycznego i obawy przeciętnych Kowalskich. Dziś może nam się to wydawać śmieszne, ale w latach osiemdziesiątych świadomość społeczeństwa na temat możliwości nowoczesnej medycyny była niemalże równa zeru. Jak na dłoni widać to w doskonale rozpisanych scenach, w których Religa, jak i personel medyczny, rozmawia z pacjentami oraz ich rodzinami. „Czy mój mąż będzie lepszy?” – pada z ust zaniepokojonej żony, która obawia się, że serce innego człowieka na dobre odmieni jej małżonka. W tym samym czasie jej wyraźnie zatroskany mąż pyta, czyje serce dostanie. Nie daj boże, by wcześniej biło ono w ciele kobiety, geja albo Żyda.
Zbigniewa Religę (Tomasz Kot) poznajemy, gdy w zaciszu prosektorium w warszawskim szpitalu ćwiczy wyjmowanie serca z ciała nieboszczyka. „Za długo” – krzyczy sam do siebie i przeklina siarczyście. Po czym wezwany przez personel pędzi na blok operacyjny i bez zgody przełożonego decyduje się na skomplikowaną operację serca, która uratuje życie pacjenta z nocnego dyżuru. Taki właśnie jest Religa, gdy wchodzi w grę ratowanie ludzkiego życia – ma „gdzieś” biurokratyczne procedury. Nie znosi, gdy blokuje się jego pomysły, a kwestię przeszczepów serca, upowszechnioną na zachodzie Europy i za oceanem, w Polsce odkłada się na święte nigdy. Dlatego bez żalu opuszcza warszawski szpital i jedzie do Zabrza, gdzie od podstaw (a w zasadzie od gruzów) tworzy własną klinikę kardiologiczną, która niebawem przejdzie do historii.
Palkowski pokazuje Religę jako buntownika i indywidualistę, który rzuca wyzwanie komu popadnie: władzy, biurokracji, opinii publicznej i własnym ograniczeniom. Ale przede wszystkim rzuca wyzwanie Bogu. Gdy Religa upija się w barze, bo właśnie na stole operacyjnym stracił pacjenta, kelnerka – pewna, że chodzi o sprawy sercowe – pyta go niespodziewanie: „Kobita?”, po czym papla swoje: „Serce nie sługa”. „To się jeszcze okaże” – syczy przez zęby wstawiony lekarz. Upór i determinacja kardiochirurga doprowadzają wielu do szału, zwłaszcza aparat władzy i niechętne mu środowisko lekarskie, ale też pociągają za sobą tłumy, młodych, ambitnych lekarzy, którzy wiedzę – tak jak Religa – zdobywają poza granicami Polski. Krnąbrny kardiochirurg jest dla nich jedyną nadzieją na rozwój zawodowy w kraju, w którym wiara i etyka wciąż stoją na przeszkodzie w walce o każde uderzenie ludzkiego serca.
Religa w filmie Palkowskiego nie jest ideałem. Pali nieustannie, klnie jak szewc, nie znosi sprzeciwu, czasami jest grubiański i nieprzyjemny. Gdy dyrektor zabrzańskiej kopalni odmawia mu środków na sfinansowanie kliniki, w której przecież leczyć się będzie najczęstsze choroby kadry kierowniczej, Religa z góry patrzy na swojego rozmówcę i bez pardonu diagnozuje: „Oddech płytki, otłuszczenie…, do zobaczenia, panie dyrektorze”. Jednak jeśli Religa chleje na umór, to tylko dlatego, że umiera mu pacjent, a gdy w przypływie gniewu zwolni kogoś z pracy, to następnego dnia przyjmie go z powrotem… Palkowski jakby na siłę szukał rozgrzeszenia dla swojego bohatera, tymczasem czy nie byłoby ciekawiej zostawić jakiejś rysy na portrecie? W końcu Polacy jak żaden inny naród potrafią wybaczać słabości, głośno krzycząc, że „nic się nie stało”. Nie chodzi o tworzenie antybohatera o genialnych zdolnościach, kogoś w stylu doktora Housa czy doktora Johna W. Thackery’ego (The Knick) z popularnych amerykańskich seriali, raczej o stworzenie postaci z krwi i kości, której bliżej do zwykłych śmiertelników niż do tytułowych bogów. Na szczęście z boskimi cnotami Tomasz Kot radzi sobie bezbłędnie, tworząc najlepszą kreację aktorską w swojej karierze. Nic też dziwnego, że na najważniejszym festiwalu filmowym w kraju postanowiono nagrodzić go Złotym Lwem. Kot, pomimo wielu dobrych ról drugoplanowych (Piotr Głowacki i Szymon Piotr Warszawski) i epizodycznych (Kinga Preis, Sonia Bohosiewicz), przewyższa wszystkich o głowę (dosłownie i w przenośni) i bezczelnie kradnie każdą scenę.
Bardziej wrażliwi widzowie obraz Palkowskiego będą oglądać przez palce… Zwinne ręce chirurga robią precyzyjne nacięcia na ciele, krew leje się strumieniami jak u Tarantino, a ludzkie wnętrzności wydobywają się ze schorowanych ciał niczym wulkaniczna lawa. Sposób przedstawienia lekarskiej rzeczywistości trochę przypomina wspomniany The Knick, najnowszy serial Stevena Soderbergha z Clivem Owenem w roli ekscentrycznego lekarza. Podobna jest też perspektywa, bo serial opowiada o początkach amerykańskiej chirurgii, nie lekceważąc bolesnych porażek, jakich również wielokrotnie doświadczał Zbigniew Religa.
Zabawne dialogi, choć niekiedy siarczyste, jak w Psach Władysława Pasikowskiego, to wielka zaleta tej filmowej biografii. Dowcipna jest też stylistyka. Choć „dowcipna” wydaje się raczej dziś, w latach osiemdziesiątych duże fiaty, benzyna na kartki i kawa po turecku w wysokiej szklance z obowiązkowym spodkiem w komplecie były rzeczywistością. Sprawnie napisany scenariusz, dopracowana stylistycznie sceny oraz solidna gra aktorska na pierwszym i dalszych planach, wszystko to sprawia, że prawie dwugodzinny obraz ogląda się nadzwyczaj dobrze. Niedociągnięcia związane z charakterystyką głównej postaci nie zaważają zbytnio na ogólnej ocenie filmu. Zresztą, cokolwiek napisaliby krytycy, i tak cała Polska tłumnie stawi się w kinie.