Fala opadająca
Kolejne dni festiwalu przyniosły sporo filmów niezłych, choć ustępujących klasą wspomnianej trójce. Pewnego razu na Dzikim Wschodzie Hinera Saleem już samym tytułem zdradza ambicję opowiedzenia o burzliwym pograniczu iracko-tureckim w pastiszowo potraktowanej konwencji westernu. Szkopuł w tym, iż reżyser najwyraźniej nie mógł rozstrzygnąć pomiędzy pokusą kręcenia w stylistyce wschodniej wersji spaghetti westernu a realizowaniem kina traktującego o poważnych problemach społecznych. W efekcie film ani nie śmieszy jako pastisz, ani nie przekonuje jako dramat.
Znacznie większą stylistyczną jednorodność osiągnęła Katrin Gebbe w A jeśli Bóg jest? będącym dość ponurą, kolejną już, próbą wpisania tematu pasyjnego we współczesną rzeczywistość. Gebbe opowiada opartą ponoć na faktach przygnębiającą historię znęcania się nad religijnym i zagubionym nastolatkiem przez patologiczną rodzinę, traktując ją jako odsłonę metafizycznych zmagań dobra ze złem, w którym pokora i uległość nastolatka są orężem duchowych zmagań, wywołującym coraz silniejsze ataki furii napastników.
Wyskokową elitę Sydney Freeland oglądało się znacznie przyjemniej, co nie zmienia faktu, iż jest to film, który sceptycznie spoglądającym na amerykańskie kino niezależne dostarcza mocnych argumentów na rzecz tezy, iż wykształciło ono, coraz bardziej okrzepły, schemat „typowego obrazu z Sundance”. Zgodnie z wymogami tego quasi-gatunku, w filmie Freeland znajdujemy obraz prowincjonalnej Ameryki, opis relacji w małej lokalnej społeczności, garść problemów tożsamościowych oraz tych z dojrzewaniem oraz podnoszący na duchu finał, a wszystko to podane w lekko umoralniającym sosie.
Ulica w Palermo Emmy Dante (odtwarzającej również jedną z głównych ról) oraz Tosty po meksykańsku Fernanda Eimbcke zdawało się łączyć niewiele. Film włoskiej reżyserki opowiada o perypetiach wynikających z klinczu, kiedy to w wąskiej uliczce sycylijskiego miasteczka spotykają się dwa samochody, a żadna z prowadzących je kobiet nie chce ustąpić drogi. Obraz Eimbcke’a jest natomiast kameralną opowieścią o wakacyjnej emocjonalnej i seksualnej inicjacji zdominowanego przez matkę nastolatka. Zarówno jeden jak i drugi film, obok reżyserskiej biegłości, cechuje jednak podobny problem scenariuszowy. Otóż autorzy rozciągają w nich do rozmiarów pełnometrażowej fabuły zdarzenia, których dramaturgiczny potencjał wystarcza raczej na film krótkometrażowy, szkolną etiudę lub utwór dyplomowy. W obu przypadkach mimo wspomnianej biegłości, efektem jest nieuniknione znużenie widzów.
Festiwalowa przystań przed szeroką dystrybucją
W programie nie zabrakło też filmów, które lada moment wejdą na ekrany kin w regularnej dystrybucji lub tych, mających nieco bardziej odległą w czasie, choć ustaloną już, datę polskiej premiery. Bardzo poszukiwany człowiek Antona Corbijna, będący ekranizacją szpiegowskiej powieści klasyka gatunku Johna le Carré, traktuje o dalekosiężnym wpływie traumy po zamachach na World Trade Center na funkcjonowanie zachodnich wywiadów – o wyolbrzymianiu zagrożenia, gdy w Hamburgu pojawia się tajemniczy uciekinier czeczeńskiego pochodzenia. Nowy film Corbijna przynosi typowy dla literackiego świata Brytyjczyka opis działań tajnych służb, które zostają przedstawionejako żmudne urzędniczo-policyjne czynności śledcze, biurokratyczna gra o wpływy; jednocześnie reżyser operuje psychologicznie pogłębionym wizerunkiem głównych postaci oraz nieodzowną dozą moralnych wątpliwości, co do zasadności działań zachodnich służb. Odczarowuje tym samym powieściowo-filmowy obraz tej, najbardziej chyba dominującej w kulturze popularnej XX wieku, profesji. Bardzo poszukiwany człowiek nie osiąga co prawda poziomu Szpiega Thomasa Alfredsona, rewelacyjnej ekranizacji innej powieści le Carré sprzed trzech lat, lecz nie tyle jest to winą samego reżysera, co pokłosiem decyzji o sięgnięciu po książkę z innego już, znacznie późniejszego i – nie da się ukryć – gorszego okresu w twórczości Brytyjczyka, w którym fascynujące szpiegowskie labirynty literackich światów z klasycznego okresu trylogii o Georgu Smiley’u zastąpił językiem znacznie bardziej publicystycznym.
Czy Noam Chomsky jest wysoki czy szczęśliwy? Michela Gondry’ego jawi się początkowo jako typowy przykład produkcji, w której hołubiony współczesny intelektualista wdaje się w krótki romans z X Muzą, aby zaprezentować swoje idee szerszej grupie odbiorców, niż bywalcy uniwersyteckich księgarni, a przy okazji dostąpić odrobiny celebryckiego rozgłosu (vide występy Žižka w filmach Sophie Fiennes). Szybko okazuje się jednak, że tym razem relacja autora filmu oraz postaci, wokół której krąży kamera, nie będzie tak prosta. Gondry zmaga się ze swoim angielskim, mając problemy z komunikacją uwarunkowaną przez stopień opanowania języka, co stanowi zresztą ciekawy aspekt obrazu, poświęconego przecież w dużej mierze językoznawcy i językowi; podczas pierwszych spotkań z Chomskym reżyser bywa niekiedy dość protekcjonalnie traktowany przez intelektualistę-mandaryna. Z biegiem czasu jednak to estetyka i filmowa wrażliwość autora Zakochanego bez pamięci zaczyna przeważać w tym hybrydycznym dziele, będącym zapisem rozmów ilustrowanych animacjami. Zapamiętujemy nie tyle rozważania o budowie mózgu i częste przywoływanie Platona, Hume’a i Newtona, lecz wspominanie nieżyjącej żony Chomsky’ego, samotność i poczucie życiowego dryfu naukowca po jej śmierci, a także animacje, na których ich odmłodzone, prostą kreską rysowane wizerunki spacerują i jeżdżą rowerami.
Dopiero na początku przyszłego roku będzie miała miejsce polska premiera interesującego Między światami Feo Adalag – melancholijnego, subtelnie wyciszonego i wygranego na kilku emocjonalnych nutach wojennego dramatu osadzonego we współczesnym Afganistanie. Austriaczka podąża tropem stylistyki ostatnich filmów Susanne Bier i Kathryn Bigelow. Co ciekawe, nie ukazuje wojennej interwencji w górskim kraju w sposób krytyczny, lecz podkreślający zaangażowanie szeregowych żołnierzy i pozytywne strony ich obecności, co bynajmniej nie chroni jej przed skrajnie pesymistyczną konkluzją. Mimo oficjalnych frazesów o odbudowie gospodarki oraz konieczności obrony zachodnich wartości, kunktatorskie niemieckie dowództwo myśli głównie o krótkoterminowych zyskach, ograniczeniu strat i wymusza porzucenie swoich lokalnych sprzymierzeńców, wydając ich na pastwę ostrzału wroga. Tym samym film Adalag dotyka nie tylko kwestii wojny w Afganistanie, ale szerszego zagadnienia – pełnego wahań i niekonsekwencji częściowego zaangażowania Zachodu w innych rejonach świata, także w Europie Wschodniej Anno Domini 2014.
Wypada natomiast żałować, że, przynajmniej do tej pory, żaden z polskich dystrybutorów nie umieścił w swoich planach Rzymskiej aureoli Gianfranco Rosiego oraz Jesteśmy najlepsze! Lukasa Moodyssona. Dokument Rosiego portretuje Włochów żyjących w okolicach obwodnicy okalającej Wieczne Miasto, ale dynamiczna forma obrazu sprawia, że ogląda się go w zasadzie jak film fabularny o luźnej strukturze narracyjnej. Film stanowi oszałamiającą paradę uroczych dziwaków i ekscentryków, udowadniając, iż „rzymskość” trwa w najlepsze nie tylko w opanowanym przez turystów centrum, ale także na obrzeżach miasta. Dokument Rosiego niespodziewanie zajmuje miejsce obok takich filmowych listów miłosnych adresowanych do miasta nad Tybrem, jak dawny Rzym Felliniego i niedawne Wielkie piękno Sorrentino.
Moodysson, podobnie jak przywołany wyżej Szász, wraca do tematyki bliskiej mu w latach 90., kiedy skandynawski reżyser portretował nastolatków i przyglądał się procesowi ich dojrzewania. Jesteśmy najlepsze! to wyprawa do Szwecji początku lat 80., w której trójka 13-letnich dziewcząt zakłada punkowy zespół. Mimo mizernych umiejętności muzycznych dwójki z nich oraz posiadania w repertuarze jednego tylko przeboju skierowanego przeciwko nielubianemu wuefiście („dzieci umierają codziennie w Afryce, a dla ciebie hokejowy krążek znaczy więcej niż życie” – tak mniej więcej brzmią słowa jednej z antysportowych punkowych zwrotek), wspólne granie umożliwia pierwsze przyjaźnie, konflikty i konfrontacje z dorosłym światem. Film lekko opowiedziany, bezpretensjonalny, z delikatnie zaznaczonym dystansem do wszelkich ideologii, a także znakomicie zagrany przez trio głównych aktorek, imponował energią, która nie pozwoliła zmrużyć oka nawet na bardzo późnym festiwalowym seansie.
Transatlantyk szuka tożsamości
Czwarta edycja poznańskiej imprezy należała do udanych, ale wciąż trudno uznać ten festiwal za już „gotowy”, mający własną specyfikę i powtarzalną formułę. Mark Cousins w jednym z tekstów poświęconych festiwalom stwierdza dobitnie, iż jest ich obecnie zbyt wiele w porównaniu z niewielką coroczną podażą rzeczywiście wartościowych filmów. Irlandczyk za sensowne uznaje zredukowanie liczby imprez tego typu. Nawet jeśli proces taki kiedyś nastąpi, pozostaje mieć nadzieję, że festiwale w rodzaju Transatlantyku nie zostaną zatopione. Rozwiązaniem kłopotów z odpowiednio szeroką, premierową ofertą filmową (Cousins szacuje liczbę w miarę wartościowych filmów na około 150 rocznie, zaś samych tzw. festiwali klasy A jest 14) może być świadome oparcie programu na wyborze obrazów widzianych i docenianych gdzie indziej, model swoistego „festiwalu festiwali”. Wymagałoby to jedynie wyraźnego zaznaczenia takiej formuły programu. Co ciekawe, gdyby tak kształtować miała się przyszłość Transatlantyku, nieuchronnie znajdzie się on na kursie kolizyjnym ze starszym i mającym zupełnie inne początki festiwalem Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Obie imprezy zaczynają się upodabniać w aspekcie programu jako „okna wystawowego” innych festiwali oraz obecności silnego elementu branżowego (jakim we Wrocławiu są Polish Days, prezentujące dystrybutorom i agentom sprzedaży filmy będące właśnie w produkcji). Wbrew swojej nazwie, w tej potencjalnej konkurencji Transatlantyk nie jest wcale jednostką potężniejszą, stąd wykazać się będzie musiał znacznie większą sprawnością w manewrowaniu.