Niespotykanym i oryginalnym zjawiskiem muzycznym był występ Franka Londona z najnowszym projektem Sharabi, stworzonym wraz z perkusistą Deep Singh oraz hinduskimi artystami i muzykami sceny jidysz. Połączyli oni muzykę klezmerską z hinduską punjabi bhangra oraz funkiem. Efekt był bardzo interesujący, ale raczej nie zaskakujący. Muzykom towarzyszyła dwójka wokalistów: panjabi – Manu Narayan oraz reprezentantka piosenki jidysz, Sara Gordon. Moja uwagę zwrócił zwłaszcza Narayan wykonaniem piosenki Dama Dam Mast Qalandar, tak dobrze mi znanej z wykonań Nusrat Fateh Ali Khana. I choć do mistrza qawwali wokaliście było daleko, udało mu się oddać ducha tej pieśni. Wiele z utworów rozpoczynało się od mocnego wejścia sekcji, do której po chwili dołączały instrumenty dęte, z trąbką Londona na czele, tworząc gęstą fakturę brzmieniową. Trębacz pełnił także rolę dyrygenta, koordynując tę dosyć dużą, opartą na improwizacji, machinę. Z rzadka pomiędzy wokalami i partiami sekcji dętej dawała się słyszeć w tym wszystkim oryginalnie brzmiąca gitara. Najbardziej podobało mi się kilka momentów, w których gitara brzmiała podobnie do sitaru, co wzbogacało koloryt całości. Swobodą i komunikatywnością muzykom udało się porwać publiczność do wspólnego śpiewu i klaskania, co więcej sprawili nawet, że część publiczności tańczyła. Sharabi oznacza upojenie miłością, ekstazę – po części to udzieliło się słuchaczom. Nie było to jednak tak mocne muzyczne uderzenie, jakiego się spodziewałam.
Odważnych – gdyż wykraczających poza proste gatunkowe podziały – interpretacji pieśni Żydów jemenickich dokonały trzy siostry Haim, tworzące zespół A-WA. Mieszały one różne konwencje, przełamywały schematy, wykraczały poza utarte szlaki. Do akustycznych brzmień dodały trochę elektroniki i sampli oraz transowe dźwięki, nad którymi królowały ich charakterystyczne głosy. Sporo było mocnych bitów, wprowadzających w klimat muzyki klubowej, jednak były one poprzeplatane odwołaniami do tradycyjnej muzyki jemenickiej, co na początku wprawiło mnie w zdumienie. Dobrą chwilę zajęło mi zrozumienie tego, co słyszę i widzę, przyzwyczajenie uszu do początkowo dziwnego splotu różnych dźwięków. Podobnie działo się z publicznością, która po dobrej chwili weszła w transowy świat zespołu, zaczęła się kiwać i bujać, a później także tańczyć. Swoboda, z jaką poruszały się wokalistki oraz zachęty z ich strony spowodowały nawet, że kilka osób odważyło się zatańczyć na scenie. Myślę, że do zjawisk rangi niezwykłej należało słuchanie sióstr i pieśni, które prezentowały w arabsko-jemenickim dialekcie, kiedy w tle co jakiś czas wybrzmiewały sample, altówka na której chwilami grał basista i utrzymane w konwencji disco popisy klawiszowca, który grał na przewieszonym przez ramię syntezatorze. Dla tych, którzy nie uczestniczyli w tym zadziwiającym widowisku opis ten brzmi pewnie bardzo groteskowo. Rzeczywiście tak trochę było, jednak efekt był bardzo udany. Pozostaje czekać na debiutancki album sióstr, który ma się niebawem ukazać za sprawą jednego z członków grupy Balkan Beat Box, Tomera Yosefa, który jest jego producentem.
Spuściznę jemeńskich Żydów wykorzystuje także Shai Tsabari, dla którego występ w synagodze Tempel był polskim debiutem. Shai dzięki ojcu, który jest kantorem, jeszcze jako dziecko poznał tajniki śpiewu religijnego, a dzięki babci zaznajomił się z tradycyjnym śpiewem ludowym oraz nauczył się gry na jemenickich instrumentach perkusyjnych. Podczas dalszej edukacji muzycznej zetkną się z wieloma innymi gatunkami muzycznymi czego efektem jest jego obecna twórczość, w której łączy muzykę Jemenitów z rockiem, funkiem, muzyką psychodeliczną, gospel i bluesem. Do Krakowa przyjechał z najnowszym projektem The Middle-East Groove All-Stars. Była to bardzo energetyczna dawka wypadkowej psychodelicznego rocka, soulu i dubu, aż po bliskowschodni groove z dominującym, bardzo silnym głosem Shaia. Oprócz lidera moją uwagę zwrócił Gershon Weiserfirer, który grał na puzonie i na elektrycznym oud. Włączenie tego ostatniego, tak charakterystycznie brzmiącego instrumentu, tyle, że w elektrycznej wersji, dodało całości oryginalności. W przypadku tego koncertu z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że charyzmatycznemu wokaliście udało się poderwać niemalże całą publiczność i rozkręcić imprezę w synagodze. Zarówno starsi, jak i młodsi podrygiwali, tańczyli pomiędzy ławkami i wydawali entuzjastyczne okrzyki do tego stopnia, że w synagodze wrzało. Ze sceny biła energia, która nie pozwalał usiedzieć na miejscu, a człowiek czuł nieodpartą potrzebę poruszania się w rytm muzyki.
Muzyczne zakończenie festiwalu odbyło się w kameralnej kawiarni Cheder i należało do tych bardziej urokliwych wydarzeń. Temperatura tego wieczoru spełniała standardy Tel-Awiwu. Choć publiczność stała ciasno stłoczona, wszyscy nie byli w stanie zmieścić się w środku, dlatego wiele osób stało na chodniku przy otwartych oknach kawiarni, podczas gdy artyści z The Angelcy zaczęli czarować i wciągać słuchaczy w swój muzyczny świat. To, co zaprezentowali bardzo różniło się od tego, co do tej pory usłyszeliśmy na festiwalu. Przede wszystkim były to brzmienia bardzo zachodnie i gdybym nie wiedziała, skąd przyleciał zespół, z pewnością ulokowałabym go w zupełnie innej części globu. Dominowały tu folkowe brzmienia z wieloma domieszkami, chociażby bluesa, rocka, muzyki klasycznej, reggae. Choć urzekające i piękne, brzmiało to jednak znajomo – nie było odkrywcze. Można by mnożyć porównania do zespołów, które tworzą muzykę w podobnej konwencji, myślę jednak, że można to sobie darować. Celem koncertu nie było bowiem odkrywanie nowych, niezbadanych muzycznych przestrzeni, tylko ukazanie różnych kierunków, w jakich zmierza współczesna muzyka żydowska. The Angelcy to młody zespół grających z pasją ludzi, mających pomysł na siebie, których atutem jest duża różnorodność wykorzystywanego instrumentarium. Bardzo świeżo brzmiał w tej muzyce klarnet, który w ciekawy sposób ubarwiał całość i przykuwał uwagę solowymi improwizacjami. Wszystko to okraszone było dźwiękami licznych przeszkadzajek, którymi bawili się muzycy oraz ich głosami i okrzykami. Wszystko to mocno działało na zmysły, a liryczne melodie szybko zapadały w pamięć. Sami muzycy z dużą życzliwością i sympatią odnosili się do publiczności, co jakiś czas „puszczając do niej oko” w postaci jakiegoś muzycznego, zabawnego niuansu. Zachowywali się też bardzo naturalnie, do tego stopnia, że po zakończonym koncercie wszyscy postanowili wyjść oknem i przy okazji wynieść przez nie także kontrabas, który przejęła stojąca na chodniku publiczność. Wieczór z The Angelcy był bardzo lekkim i przyjemnym, a chwilami też zabawnym, zwieńczeniem festiwalu.
Choć nie uczestniczyłam w całym, bogatym muzycznym programie festiwalu, to co usłyszałam było wystarczające, by stwierdzić, że wydarzenie realizuje swoje ideowe cele. Odważnie czerpie nie tylko z tradycji, ale także ze współczesności, zaciera podziały i nie traci świeżej perspektywy, zdecydowanie patrząc w przyszłość, a nie sentymentalnie ogląda się za siebie. To wszystko bardzo wyraźnie pokazały koncertowe propozycje, będące udziałem znakomitych muzyków. Duża różnorodność koncertów, podział na scenę klasyczną i offową, gwarantowały, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie, a sądząc po reakcjach publiczności, zdecydowana większość świetnie się bawiła. Wiele osób włączało się do śpiewu, tańczyło i bardzo żywiołowo reagowało na to, co działo się na scenie. Po raz kolejny Festiwal Kultury Żydowskiej pokazał swoje niebanalne, naznaczone kreatywnością oblicze. Widać, że tworzy go zgrany zespół mądrych, wrażliwych, odważnych i daleko sięgające wzrokiem osób o bardzo osobistym stosunku do szeroko pojętej kultury żydowskiej.