Widzę, że różnice w recepcji tej powieści w różnych krajach są dla pani ważne…
Przecież to nadzwyczaj ciekawy temat: jak różnie czyta się w różnych krajach! Dla mnie – wyjątkowy, ponieważ należę do tych pisarzy, których po angielsku nazywają language writer, i moja składnia (w ukraińskim istnieje nawet termin: „zabużkowe zdanie”), i zapożyczona z poezji maniera pisania „strumieniem skojarzeń” (nie opis wydarzeń, a opis ich przeżywania przez narratora w pierwszej osobie), w miarę poszerzenia „internetowego sposobu myślenia” (krótki „dystans uważności”, „system klipowy”), co roku coraz bardziej prowadzą do „segregacji publiczności”. Już pojawiła się, w różnych krajach, w różnym stopniu zauważalna, grupa osób, dla których trudne albo wręcz niemożliwe jest czytanie moich tekstów – oni nie mają „przyjemności tekstu”, po prostu nie mogą złapać myśli (nie mówiąc już o obrazie!) na tak długim dystansie. Bardzo dobrze widać to po opiniach na temat Muzeum… na brytyjskim Amazonie: połowa omawia tu powieść, połowa – stereotypowo skarży się, praktycznie takimi samymi słowami: nie mogłem przeczytać, nie przebrnąłem, odłożyłem na takiej i takiej stronie. To nowe zjawisko, takie „sprinterskie”, „jednowymiarowe” myślenie, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych tak nie było. Ta powieść jest w tym przypadku bardzo dobrym przykładem, ponieważ tu „myślenie i obraz” trzeba wytrzymać na dystansie siedmiuset stron, a dopiero gdzieś w okolicach czterechsetnej staje się jasne, że wszyscy bohaterowie, o których mowa, są ze sobą powiązani, zaś po pięćsetnej stronie wyłania się główny węzeł tematyczny, i tylko na ostatnich dwustu stronach cała ta „machina” nabiera pełnej szybkości (jak zażartował jeden ukraiński dziennikarz: „najlepszy trening na Alzheimera!”). Z moich doświadczeń, płynących z Muzealnego feedbacku, wynika, że najlepsi, jeśli idzie o kulturę czytania są Niemcy – może „broni” ich tradycja, to, że w szkole, tak czy inaczej, muszą obowiązkowo czytać Thomasa Manna i innych „Steinerów słowa” – nie wiem, nie mnie to osądzać, ale nie zdziwię się, jeśli za trzydzieści lat Europą będą kierować przeważnie niemieccy stratedzy.
A ja myślałem, że to po prostu narracja kobieca i lepiej pani książkę czyta się właśnie kobietom, co bardzo szybko zweryfikowałem pytając o odczucia po przeczytaniu Muzeum moich znajomych. Okazało się, że ta granica przebiega zupełnie gdzie indziej – albo w tę powieść wchodzi się od razu, albo odrzuca. Płeć nie ma tu żadnego znaczenia. Nie zdziwiło to pani? A może tak było przy okazji Badań terenowych nad ukraińskim seksem i Siostro, siostro?
Nie, nie zdziwiło, zauważyłam już przy Badaniach terenowych…, że czytelnicy mojej prozy (jak i poezji) nie polaryzują się ze względu na płeć. Pamiętam dobrze krzyk jednego artysty: „Ja już potrafię ciebie czytać!”. Muzeum.., z reguły, zajmuje „nieprofesjonalnemu czytelnikowi” (bo są i tacy, którzy od pierwszej strony „łapią falę” i surfują razem z narratorem, nie zważając na długość zdań!) około trzydzieści do pięćdziesięciu stron, by „wciągnąć się do gry”. Oczywiście, że jest to „kobieca narracja”, i może korzystając z literaturoznawczych definicji – „kobiece zdanie”; ja, można to zauważyć, mówię tak samo, jak piszę – z wieloma asocjacyjnymi dygresjami w trakcie wypowiedzi. Lubię też, kiedy inni tak mówią. J. D. Salinger głosił ustami jednego ze swych bohaterów: „Dla mnie najciekawsze jest to, co się odwleka!”. Bo to sprawia, że obraz z płaskiego staje się – objętościowy, wielowymiarowy jak przedstawienie 3D. I taka „proza 3D” dla mnie-czytelniczki jest najciekawsza. A „męskie partie” powieści „weryfikował” nie tylko mój mąż (jego sugestie i podpowiedzi były bardzo pomocne, a kilku momentów, związanych z męską psychologią, zupełnie nie domyśliłabym się sama!), ale także kilku innych „pierwszych czytelników” – mężczyzn, w różnym wieku i o różnym temperamencie, którym od czasu do czasu podsuwałam fragmenty tekstów obu Adrianów, żywego i martwego… O pierwszym usłyszałam niepochlebne: „Gadatliwy on coś u ciebie”; ale powiedziane zostało to tak jak o realnej osobie, dlatego więcej się nie przejmowałam: gadatliwy-niegadatliwy, ważne, że rozpoznawalny.
Być może mężczyźni zaczynają rozumieć kobiety? Rozumieją krzywdy, które od wieków kobietom serwują przez najróżniejsze wojny, totalitaryzmy, po seksizm w pracy? W latach dziewięćdziesiątych problemu nie było, ale świat się zmienił, zmieniła się Europa Środkowa, zmienił się w końcu „człowiek sowiecki”, którego już (chyba) nie ma, poza mentalnością niektórych ludzi…
Ale tu, proszę spojrzeć, wyłania się jeszcze jeden wart zaznaczenia moment. Już przy Siostro, siostro zauważyłam, że czytelnicy-mężczyźni powoli uczą się identyfikacji z moimi bohaterkami – tak, jak my, kobiety, od zawsze identyfikowałyśmy się z męskimi bohaterami literatury światowej, pisanej przez mężczyzn (przecież żadna z czytelniczek, czytając Hamleta, nie utożsamia się z Ofelią czy Gertrudą, ale z Hamletem!). Proza bezpośredniego kobiecego głosu, „z pierwszej osoby” – to zjawisko, w historii kultury europejskiej, stosunkowo niedawne, a na naszych wschodnioeuropejskich terenach już w ogóle młode – w sumie jakieś cztery-pięć pokoleń. Rozpoznanie za określeniem „kobiecego języka” uniwersalności doświadczenia nie tylko „kobiety”, a człowieka, który jest kobietą, poznanie „siebie w Innym” (Innej!) – to cecha męskiej dojrzałości, którą jedynie osobistym doświadczeniem, bez pomocy kultury, ciężko jest osiągnąć. I w tym, że mężczyźni, jak pan mówi, zaczynają rozumieć kobiety (powiedziałabym: zaczęli je traktować poważnie, co w naszej części Europy naprawdę stało się dosłownie na oczach jednego pokolenia; na moich oczach w Ukrainie, wyrastało pokolenie mężczyzn, którzy sięgali po Badania terenowe nad ukraińskim seksem, by zrozumieć „dlaczego moja dziewczyna się na mnie gniewa”!) – w tym, proszę mi uwierzyć, cała masa literatury, pisanej przez kobiety, odegrała rolę poniekąd ważniejszą niż wszystkie tragiczne wydarzenia XX-wiecznej historii! Bez „głosu”, udzielonego kobietom przez same kobiety, nikt nie dostrzegłby, że udało im się ten wiek przeżyć – jak „nie zauważono” (zadeptano, jak iskierkę, wrzuconą w słomę!) dziennika Marty Hillers Kobieta w Berlinie, gdy wydano go po raz pierwszy w latach pięćdziesiątych. Potrzeba było „rewolucji feministycznej” lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, która na Zachodzie (a po 1989 roku i na Wschodzie Europy) otworzyła drzwi kobietom do kulturalnego mainstreamu, potrzeba było dziesiątków i dziesiątków pierwszoplanowych, setek i tysięcy „drugorzędnych” autorek, by osiągnąć społeczny konsensus co do tego, że „kobiety to też ludzie”, i właśnie wtedy, aż do lat dziewięćdziesiątych, po wojnie na Bałkanach, przemoc seksualna, czyniona przez armię na terytoriach okupowanych, po raz pierwszy w historii znalazła się w polu widzenia prawa międzynarodowego… Dopiero potem, w minionym dziesięcioleciu nadszedł czas na Kobietę w Berlinie. A jakie za nami ciągną się masywy „nieprzedyskutowanego”, a okropnego, kobiecego doświadczenia na tym właśnie „niewidocznym froncie przeżycia”, który moja Daryna uświadamia sobie, kiedy dowiaduje się o swojej ciąży – to wiedzą tylko kobiety, i nikt za nas tego nie wypowie.
Zaczynamy dopiero rozumieć to, co przeżyło pokolenie naszych babć. I nawet jeśli kiedykolwiek, jak mi wieszczyli polscy krytycy, „dostanę Nobla”, wiem, że nigdy w życiu nie osiągnę takiego sukcesu, jaki osiągnęła moja babcia, która w wieku trzydziestu ośmiu lat została wdową z czwórką dzieci (wszystkich mężczyzn w rodzinie rozstrzelano, dziadek umarł na początku Wielkiego Głodu). Wszyscy przeżyli, wyrośli, wyedukowali się, wszystkich ocaliła i od NKWD, i od gestapo, i od niemieckich obław – jakimże trzeba było być strategiem, taktykiem, ekonomistą, managerem, psychologiem, ile trzeba siły woli, mądrości i miłości, by osiągnąć, w absolutnie nieludzkich warunkach, to, co nam dziś wydaje się lekkim i samym przez się zrozumiałym! To po prostu przekracza granice wyobraźni… Skala tego kobiecego „cichego bohaterstwa” w historii naszych, cytując Timothy Snydera, „krwawych ziem” jest jeszcze nie wyceniona, historycy jeszcze tu „nie doszli”. Napisałam Muzeum porzuconych sekretów, między innymi, jako hołd dla wszystkich anonimowych kobiet, które nie miały możliwości pozostawienia po sobie nawet dziennika…
Tłumaczyła Ula Pieczek