W dniach od 22 do 30 sierpnia 2015 roku już po raz dwunasty odbył się Festiwal Kultury Żydowskiej Warszawa Singera. Uczestniczę w nim od wielu lat, obserwując jak zmienia się jego formuła. Ewoluuje wraz z miastem, w którym jest organizowany – wielokulturową Warszawą. Clue Festiwalu pozostaje niezmienne – propagowanie kultury i tradycji żydowskiej, z zachowaniem pamięci o koszmarze Holocaustu i szacunku wobec Ocalałych. Niemniej jednak skierowany został do szerokiej i różnorodnej publiczności, nie tylko pochodzenia żydowskiego. Każdy może wziąć w nim udział i zapewne znajdzie tam coś interesującego dla siebie: spektakle, koncerty muzyczne, warsztaty, spotkania, wystawy, pokazy filmów, sesje naukowe etc. Ogromna w tym zasługa organizatorów – Fundacji Shalom, a przede wszystkim jej założycielki i prezeski Gołdy Tencer oraz jej syna Dawida Szurmieja. Nie sposób pominąć tutaj zmarłego w zeszłym roku Szymona Szurmieja, który przez ponad dziesięć lat kształtował Festiwal (ku jego czci w tym roku wystawiono spektakl muzyczny Baby, ach te baby…, opowiadający o życiu i twórczości tego aktora, reżysera, dyrektora Teatru Żydowskiego im. Estery Rachel i Idy Kamińskich, no i miłośnika płci pięknej, nazywanego „lodołamaczem damskich serc”).
Dla mnie Festiwal Kultury Żydowskiej od wielu lat stanowi inspirację muzyczną. Tak też było i w tym roku. Stali bywalcy dobrze znają nazwisko Christian Dawid. Pokuszę się wręcz o stwierdzenie, że kto choć raz zobaczył i usłyszał wspomnianego niemieckiego artystę, nie będzie w stanie go zapomnieć. Nie chodzi tylko o fakt, że jest on bardzo atrakcyjnym mężczyzną, ale przede wszystkim o jego niezwykłe umiejętności muzyczne – nie tylko doskonale gra na klarnecie i saksofonie, ale także i wspaniale śpiewa. Można się było o tym przekonać podczas Nocy Klezmerów, kiedy występował wspólnie z ukraińsko-brytyjskim zespołem Konsonas Retro, założonym przez braci Baranowskich i (tu zaskoczenie!) ich teściów. Żywiołowe dźwięki muzyki żydowskiej oraz ludowej ukraińskiej wzbudziły gromki aplauz wśród tłocznie zgromadzonej na Placu Grzybowskim widowni. Dobrą okazję na bliższe przyjrzenie się wymienionym muzykom stanowił organizowany corocznie (za każdym razem z innymi artystami) spacer muzyczny ulicami Warszawy, których nie ma. Zachęcam, by choć raz się wybrać, bo to naprawdę niezapomniane przeżycie.
Godną podtrzymania tradycją stała się współpraca księdza dr. Piotra Waleńdzika – proboszcza Kościoła Wszystkich Świętych w Warszawie, z Festiwalem. To właśnie we wspomnianej parafii miał miejsce jeden z najlepszych koncertów – uwielbianego przez uczestników Warszawy Singera „księcia muzyki kosher-gospel” Joshuy Nelsona z towarzyszącym mu czterdziestoosobowym rodzimym chórem Sienna Gospel Choir. W rytm energetycznej muzyki podrygiwali nawet osiemdziesięciolatkowie. Wydaje mi się, że nie było osoby, która pod koniec szalonego występu tego amerykańskiego artysty siedziałaby w kościelnej ławie. Tańczyliśmy wszyscy, opuszczając Świątynię w radosnych i entuzjastycznych nastrojach. Gdyby tak śpiewano w kościołach, to przyznaję, że zaczęłabym je chętniej odwiedzać.
Miłośnicy jazzu mieli nie lada gratkę, bo oprócz wysłuchania wybornych koncertów w klubach na Placu Grzybowskim: Pardon, To Tu i Mamele bądź na Placu Defilad: Barstudio, mogli także wziąć udział w ożywionych dyskusjach z przedstawicielami niekomercyjnej polskiej sceny jazzowej, prowadzonymi w Austriackim Forum Kultury.
Warto było uczestniczyć także w pięknym widowisku poetycko-muzycznym Podróż słowno-dźwiękowa: „Cudzoziemski Ptak”, poświęconym twórczości Icchoka Lejbusza Pereca. Za adaptację tekstów oraz scenariusz odpowiadały Anna Rozenfeld (malarka, aktorka, badaczka historii żydowskiej i języka jidysz) oraz Dorota Liliental (aktorka filmowa i lektorka). Poruszające interpretacje, zwłaszcza wykonywane w jidysz, zapierały dech w piersiach. Całości dopełniała oddziałująca na wyobraźnię i zmysły muzyka charyzmatycznego Raphaela Rogińskiego (gitarzysty i kompozytora znanego m.in. z zespołów Cukunft, Alte Zachen, Wovoka, jak również animatora kultury i dyrektora artystycznego festiwali prezentujących nową żydowską kulturę).
Organizatorzy Festiwalu cały czas potrafią zaskakiwać. Chociażby tegorocznym wieńczącym całość koncertem nowojorskiego muzyka – Matisyahu. Jego imię po hebrajsku oznacza „Dar Boga” i po jego występie nie mam wątpliwości, że jeśli sam nie jest takim darem, to z całą pewnością go posiada. To artysta łączący głównie reggae, rap i alternatywny rock z motywami chasydzkimi. I na pierwszy rzut oka (a właściwie ucha) przemawiający jedynie do młodej widowni. Jednakże w niedzielny wieczór na warszawskim placu Grzybowskim bawili się niemal do utraty tchu wszyscy zgromadzeni, poczynając od kilkunastolatków, a kończąc na widzach 60 plus. Zgodnie poddaliśmy się rytmicznym dźwiękom, nie zastanawiając się (na szczęście) nad własną metryką. Wielki wybuch euforii nastąpił, kiedy Matisyahu wciągał po kolei na scenę swoich fanów (początkowo tych najmłodszych, a później także i pozostałych, zwinnie wskakujących na podium) i wraz z licznym gronem wielbicieli, wykonał finałową piosenkę. Przyznaję, że nie znałam wcześniej tego muzyka, ale podobnie, jak inni poddałam się jego niewątpliwemu urokowi i teraz utwór Sunshine jest jednym z najczęściej przeze mnie odtwarzanych.
Szkoda, że trzeba się natrudzić, by zakupić w Polsce płyty niektórych z tegorocznych wykonawców. Między innymi wzmiankowanego Christiana Dawida, co odnotowuję z żalem. Kiedy po jego wspólnym (rewelacyjnym) koncercie z polską wokalistką i kompozytorką Karoliną Cichą (oryginalne dźwięki, jakie tworzyła przy wykorzystaniu szeregu instrumentów, zachęciły nie tylko mnie do zakupu jej nowego albumu Jidyszland), stanęłam w szranki z wieloma fanami/fankami po płytę tego utalentowanego artysty, niestety pech chciał, że jakiś szczęśliwiec zgarnął ostatni krążek przede mną. W owej chwili czarujący uśmiech Christiana zastąpił ten brak, ale w trakcie pisania relacji z festiwalu, brak rozkosznych tonów jego muzyki ze zdwojoną siłą uderzał w klawisze mojej klawiatury…
Oprócz zróżnicowanej i arcyciekawej muzyki, na Festiwalu można było obejrzeć wystawiane przez Teatr Żydowski w Warszawie znakomite spektakle, m.in. Dybuk i Ruchele wychodzi za mąż. Również czytanie performatywne sztuk przyciągało (i słusznie!) widzów. Na oklaski zasłużyli przede wszystkim aktorzy: Alicja Dąbrowska (genialnie wcielała się w klika odmiennych postaci), Mateusz Rusin i Michał Żerucha oraz reżyser Paweł Paszta za doprowadzenie widowni do łez (ze śmiechu) w trakcie performatywnego czytania sztuki Pięć kilo cukru Gura Korena.
Na uwagę zasługiwały również spotkania w ramach żydowskiego salonu literackiego, prowadzone przez Remigiusza Grzelę – poetę, prozaika i dziennikarza (czytelniczki magazynu „Zwierciadło” zapewne kojarzą jego nazwisko z publikowanymi tam świetnymi wywiadami). Zresztą sam był bohaterem jednego z takich spotkań, a właściwie jego nowa książka Obecność, stanowiąca zbiór opowieści o wielkich Nieobecnych, głównie: Ryszardzie Kapuścińskim, Januszu Morgensternie, Teresie Torańskiej.
Najliczniejsza widownia zgromadziła się podczas prezentacji książki Krall, w której obok prowadzącego, przywoływanego już Remigiusza Grzeli, udział wzięła rzecz jasna wybitna reporterka Hanna Krall oraz autor książki – Wojciech Tochman i redaktor Mariusz Szczygieł.
Mówiąc o kulturze żydowskiej, nie można zapominać także o kuchni – toteż zadbano, by każdy miał okazję poznać zapachy i smaki kuchni żydowskiej podczas warsztatów prowadzonych przez Etel Szyc i Hannę Kossowską. Skosztować tradycyjnych potraw można było także w trakcie Jarmarku Singera w ostatni weekend Festiwalu, gdzie wystawiano również liczne rękodzieła, płyty, książki, w tym ku memu zaskoczeniu przepięknie ilustrowane Baśnie arabskie (sprzedawca wyjaśnił, że przecież w Izraelu mieszka wielu Arabów…).
Reasumując, Festiwal Kultury Żydowskiej Warszawa Singera z roku na rok staje się coraz bardziej otwarty dla szerokiej publiczności, dzięki czemu coraz więcej osób ma możliwość poznania i zainteresowania się bogatą kulturą żydowską. Wspólna zabawa, przeplatana wspomnieniami (także tymi najboleśniejszymi z czasów drugiej wojny światowej) łączy ludzi niezależnie od wieku, wyznania, narodowości. Chciałabym, aby te wzniosłe i wzruszające chwile zmieniły nas wszystkich w pełne empatii i wzajemnego szacunku istoty ludzkie. Myślę, że taki zamysł przyświeca organizatorom i już im się to udało, bo z poczynionych przeze mnie obserwacji wynika, że prawie każdy człowiek opuszczający Plac Grzybowski po zakończonym Festiwalu był pełen pozytywnej energii i życzliwości. Shalom.