Z kompozytorem spotykam się w jednej z warszawskich, przytulnych kawiarni w centrum miasta. Na pierwszy rzut okaz sprawia wrażenie skoncentrowanego i rzeczowego, choć szybko przyznaje, że jest trochę zmęczony intensywnością pobytu w Polsce i nie może się już doczekać powrotu do domu, do Los Angeles. Przede wszystkim jednak niecierpliwie wyczekuje powrotu do pracy – wtedy, jak ochoczo twierdzi, będzie mógł naprawdę odpocząć. Nawet jeśli takie wyznanie początkowo mnie dziwi – w końcu komu by się chciało pracować podczas tak upalnego lata – po chwili nie mam już wątpliwości: Mikołaj Stroiński to po prostu skupiony na pracy profesjonalista, który po ogromnym sukcesie gry „Wiedźmin 3: Dziki Gon” łapie wiatr w żagle i nie zwalnia tempa. Całkiem słusznie, bo nawet jeśli jego nazwisko do tej pory mogło nie mówić wiele, to większość fanów gier komputerowych z pewnością kojarzy jego bijące rekordy popularności kompozycje, m.in. do gier „Dark Souls 2” czy „Vanishing of Ethan Carter”, a wielbiciele produkcji telewizyjnych zapewne wciąż nucą motywy przewodnie seriali „Bez tajemnic” czy „Paradoks”. Mikołaj Stroiński, poza talentem muzycznym, ma też dar przekonywania. Dzięki jego gorącym namowom po raz pierwszy od ponad dekady zagrałam w grę komputerową (owszem, był to „Wiedźmin 3”), a później sięgnęłam jeszcze po „Medal of Honor” – i tak jak mój rozmówca (o czym poniżej) zatrzymałam się w środku akcji, by wsłuchać się w rytm i melodię spektakularnej ścieżki dźwiękowej Michaela Giacchino. Nie żałuję.
Magdalena Maksimiuk: Abel Korzeniowski powiedział kiedyś, że zanim przeniósł się do Los Angeles, myślał o tym miejscu jako o swoistej mekce kultury. Jednocześnie jednak przypomniał o swoim twardym zderzeniu z rzeczywistością, z nowym, nieznanym, obcym. Czy ty też miałeś podobne odczucia będąc początkującym kompozytorem w Mieście Aniołów?
Mikołaj Stroiński: Rzeczywiście, Los Angeles jest bardzo trudnym miastem, specyficznym pod każdym względem. Studiowałem w Stanach i było oczywiście ciężko, szczególnie w obcym państwie, ale jednak wszystko było z góry ułożone, wiadomo było, czego się spodziewać. Wszyscy tacy pomocni, uczynni i cierpliwi. Wraz z końcem szkoły, kończą się też wakacje. Po okresie euforii spowodowanej nowym miejscem, słońcem, palmami, oceanem, miłymi ludźmi, po jakimś czasie takiego optymistycznego zachłyśnięcia, zaczyna się zauważać ciemne strony miasta: bałagan, straszne korki. Mimo tłumów wokół, jest to miejsce, w którym łatwo poczuć się samotnym. Po jakimś czasie udało mi się zbudować sieć wspaniałych przyjaciół i zupełnie inaczej zacząłem patrzeć na swoje doświadczenia. W Los Angeles cały czas trwa walka. Jeśli człowiek jest w stanie zadbać o prywatną sferę życia – poza karierą i pieniędzmi, co nie jest przecież łatwe – to na pewno żyje się dużo lepiej.
Jak zostaje się wziętym kompozytorem w Los Angeles?
Całe budowanie kariery polega właśnie na tym, by ktoś nam zaufał i powierzył konkretne zadanie, nowy projekt. Jeżeli łączysz to dodatkowo z ustawiczną pracą nad sobą i nad swoją muzyką, o ile jest ona wartościowa, to myślę że zawsze będziesz na krzywej wschodzącej. Kwestią czasu staje się wówczas nadejście pierwszego sukcesu, a potem kolejnych. Wydaje mi się, że mam dużo więcej przed sobą niż za sobą.
Opowiedz, jak znalazłeś się w tym mitycznym Los Angeles, do którego wielu ciągnie w poszukiwaniu nowego, lepszego życia? To była chyba dość długa droga: z Nairobi, gdzie się urodziłeś, przez Warszawę, Katowice, Boston…
Dla mnie zawsze centrum geograficznym i emocjonalnym była Polska. Po piętnastu latach w Ameryce, także i ten kraj wkradł się w moje serce, jest dla mnie ważnym ośrodkiem. W Nairobi się urodziłem, bo mój ojciec pracował wtedy dla Ministerstwa Handlu Zagranicznego i po prostu wyjechał tam na kilka lat do pracy. Mniej więcej w wieku 15 lat poczułem taką szczerą, prawdziwą pasję do muzyki, o niczym innym nie chciałem myśleć. Właśnie wtedy odkryłem dla siebie jazz.
Dostałem się do Akademii Muzycznej w Katowicach na wydział jazzu, fortepian jazzowy i później naturalnym dla mnie krokiem było Berklee College of Music w Bostonie, które uchodziło i uchodzi za świetną szkołę jazzową. Od kiedy na dobre odkryłem tę muzykę i wsiąkłem w nią całkowicie, po świecie rzucała mnie pasja prawdziwego zgłębiania muzyki, nie sama kariera. Katowice były jedynym miejscem, gdzie można było na poważnie studiować jazz. To dla mnie pierwszy przystanek. Drugi to właśnie Berklee. W momencie, w którym z jazzu zacząłem się przerzucać na kompozycję filmową, koniecznością okazało się wybranie Los Angeles na nowy dom.
Od czego zaczynasz pracę nad konkretnym projektem? Jak długo trwa etap badań, poszukiwań inspiracji, tematu przewodniego? Po zakończeniu pracy nad ścieżką dźwiękową do najlepszego polskiego popkulturowego towaru eksportowego – gry komputerowej Wiedźmin 3: Dziki Gon mówiłeś, że nie było to najprostsze zadanie, bo wcześniej nie miałeś do czynienia z elementami starosłowiańskimi w muzyce, które są bardzo charakterystyczne dla gry. Chyba musisz lubić wyzwania…
Tak, rzeczywiście. Dość często porównuję swoją pracę do pracy architekta albo do kogoś, kto kładzie kafelki w łazience (śmiech). Architekt zanim zabierze się za szczegółowy projekt bada, gdzie on powstanie, jaki rodzaj gleby znajduje się wokół, jakich materiałów użyć, by w jak najbardziej precyzyjny sposób oddać projektem specyfikę otoczenia. U mnie też etap researchu jest bardzo głęboki, ponadto stanowi coraz ważniejszy etap pracy nad projektem. W miarę jak artystycznie dorastam, mam wrażenie, że im więcej jestem w stanie stworzyć poza kartkami papieru i komputerem, im głębiej wniknąć w przedstawianą materię od podstaw, tym lepsze powstają utwory. John Corigliano, który stworzył między innymi muzykę do Purpurowych skrzypiec, komponuje tak, że najpierw zakreśla swoje kompozycje graficznie na bardzo długich stronicach, w sposób niemuzyczny. Notuje sobie: tu będzie rosło napięcie, tu będzie malało – to jest taka długa mapa. Natomiast potem tylko siada i piorunem pisze, wszystko ma już w głowie ustalone. Ja właściwie dążę do tego samego – jak najwięcej zaplanować i być świetnie przygotowanym. Generalnie im więcej czasu jestem w stanie na to poświęcić – wymyślić jakiś koncept, zanim położę pierwszą nutę, tym większą mam satysfakcję, gdy to zadziała. Robię sobie notatki pełne barw, kolorów, słów-kluczy, odniesień do innych źródeł, jeśli będą mi potrzebne.
Są reżyserzy, którzy mają precyzyjne określoną wizję tego, czego oczekują od muzyki, ja się wtedy często dostosowuję. Są z drugiej strony twórcy, którzy dają mi absolutnie wolną rękę i są ciekawi, co ja zrobię z materiałem, jak go zaprezentuję. Wtedy muszę przejąć inicjatywę. I to też mi odpowiada.
W przypadku muzyki do Wiedźmina rzeczywiście wcześniej nie miałem do czynienia z muzyką słowiańską. Oczywiście słyszałem ją i byłem w stanie ją odróżnić, ale żeby jej kreatywnie użyć, to, może z wyjątkiem jakiejś kompozycji na potrzeby telewizji, raczej nie.
Co stanowi inspirację do powstania kolejnych dźwięków, jakie powstają w twojej głowie? Co stymuluje twój proces twórczy?
Na pewno trzeba bardzo dużo słuchać muzyki, ona musi ciągle grać gdzieś wokół, być obecna. Najlepiej słuchać bardzo różnej muzyki, by kreować swój własny gust muzyczny, co nie jest nigdy łatwe. Chodzi o to, że jeśli człowiek ma dostęp do szerokiej gamy utworów podobnego rodzaju, to jego umysł zaczyna dostrzegać różnice, wychwytywać błędy i podświadomie zaczyna hierarchizować. W życiu poświęciłem wiele tysięcy godzin ćwicząc jazz i go słuchając. Często zdarzają mi się chwile, kiedy chętnie improwizuję, nie staram się wtedy skupiać na niczym konkretnym, tylko daję się ponieść chwili, dźwiękowi. Czasem inspirację czerpię z czegoś, co sam napisałem wcześniej, albo z dźwięków, które przypadkowo znajdę na komputerze.
A co z ulubionymi kompozytorami? Zapewne jest ich całe mnóstwo.
Jeśli chodzi o klasycznych, to słucham głównie współczesnych i XX-wiecznych. Wcześniejsi to na pewno Chopin, poza tym Ravel, Prokofiew, Szostakowicz, Bartók – uwielbiam go. Jest niesamowity – w jego twórczości jest tyle treści, że starczy na milenia interpretacji. Muzyka tych twórców jest dość trudna, ale dla mnie tym bardziej atrakcyjna. Natomiast jeśli mówimy o nowszych kompozytorach, to ubóstwiam Estończyka Arvo Pärta, bardzo lubię Philipa Glassa, Erica Whitacre, fińskiego kompozytora Einojuhaniego Rautavaarę. Cały czas pozostaję otwarty na nowe, niezwykłe dźwięki.
Muszę przyznać z niejaką nieśmiałością, że nie słucham za dużo muzyki filmowej, może powinienem robić to częściej (śmiech). Lubię Michaela Giacchino, znasz go?