Wystawiany w Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka w Łodzi spektakl Melancholia/Violetta Villas, współprodukowany przez wrocławski Teatr Muzyczny Capitol, to intrygujące studium psychologiczne upadku „gwiazdy”.
Pierwszy człon tytułu sztuki – Melancholia, to nie tylko pusty frazes, lecz nastrój, jaki towarzyszył Violettcie Villas przez ostatnie lata życia, a być może od zawsze (nawiązuje również do piosenki o takim tytule, która znajdowała się w jej repertuarze). Poznajemy artystkę (poruszająca rola Moniki Niemczyk), jako człowieka z krwi i kości, zaglądając pod maskę, którą na co dzień nakładała. Spod grubej warstwy pudru i sztucznych rzęs, wyłonił się obraz samotnej, zdruzgotanej, zdziczałej – by nie powiedzieć, że wręcz przegranej – osoby. Zastygłej jakby w letargu zrodzonym ze smutku i żalu, obezwładnionej przez wspomnianą melancholię. Najpełniej oddają ten stan słowa samej Villas: „z czasem cierpienie zamienia się w obojętność”.
Spektakl powstał na podstawie interesującej sztuki Artura Pałygi I nikt mnie nie poznał. Reżyser – Tomasz Wygoda i dramaturg – Agnieszka Olsten, wprowadzili kilka zmian względem oryginału, nie ingerując jednakże w przesłanie zawarte w utworze. Z korzyścią dla przedstawienia dodano między innymi wprowadzającą scenę, w ironiczny sposób nawiązującą do wyborów Mistera Polski z 1990 roku, które Villas miała uświetnić swoim występem. Biorąc pod uwagę atrakcyjność niemal nagich aktorów i ich zdolności komiczne, był to trafiony pomysł.
W przedstawieniu ukazano schyłkowe lata życia Violetty Villas, rzucając przy tym nowe światło na problem ostracyzmu. Zwykle to społeczeństwo odtrąca jakiegoś człowieka. Tutaj nastąpiła sytuacja całkowicie odwrotna – to artystka odepchnęła innych ludzi. Odgrodziła się od świata zewnętrznego. Unikała jakichkolwiek kontaktów. Stworzyła w zrujnowanej rodzinnej posiadłości w Lewinie Kłodzkim hermetyczną enklawę, mając za towarzyszy jedynie licznie zgromadzone psy i koty. Wątek ten twórcy spektaklu oddali po mistrzowsku. Za sprawą doskonałej choreografii Tomasza Wygody i rewelacyjnych, niezwykle utalentowanych tancerzy, widzowie odnosili wrażenie, że po scenie autentycznie biegały, gryzły się, drapały, kopulowały psy i koty. Chapeau bas!
Zaprezentowane w sztuce losy Villas w pełni potwierdzały słowa Zygmunta Baumana, że „człowiek to istota stadna”. Ona się tego „stada” wyrzekła, niszcząc swoje życie. Nie jesteśmy bowiem w stanie egzystować bez drugiego człowieka, bez bliskości. Mieszkała co prawda ze swoją fanką i gosposią Elżbietą Budzyńską (znakomita rola Beaty Kolak), jednakże nie sposób jednoznacznie stwierdzić – czy łączącą obie kobiety więź można określić jako bliską? Dwie nieszczęśliwe istoty zdawały się być skazane na siebie. Powstaje jednak pytanie – skazane przez kogo? Nikt ich przecież nie zmusił, by zamieszkały ze sobą; chociaż obserwując ich wzajemne relacje nasuwała się myśl, że ta decyzja została wymuszona jakimiś okolicznościami niezależnymi od nich, a może po prostu wiązała się z brakiem nadziei bądź stanowiła akt desperacji? Przy czym każda z nich funkcjonowała w oderwaniu od teraźniejszości. Elżbieta poświęcała się, żeby pielęgnować swoją idolkę. Żyjąc w jej cieniu, stała się jakby przezroczysta, odbijając gasnący blask dawnej gwiazdy. Z kolei Villas zatracała się we wspomnieniach o fantastycznej przeszłości. Nie wiem czy autor miał taki zamiar, ale w moim odczuciu z rozgrywającego się na deskach teatru dramatu, płynęło przesłanie o potrzebie doceniania chwili obecnej. Tak naprawdę tu i teraz były tylko zwierzęta. Może więc od nich właśnie powinniśmy uczyć się radości istnienia?
W warstwie fabularnej spektakl unaocznił ogrom cierpienia, jaki przeżywała artystka. Cierpienia, do którego nieświadomie sama się przyczyniła. Zamykając się na ludzi, zamknęła się na życie. Prawdopodobnie kierował nią lęk przed odrzuceniem, a remedium na niego stała się ucieczka. W sztuce zasugerowano, że Villas sama podjęła decyzję o niewychodzeniu z domu. Natomiast nie wiemy, jak przedstawiały się fakty. Ukazujące się na przestrzeni trzech ostatnich lat życia artystki doniesienia prasowe pełne były oskarżeń wobec Elżbiety Budzyńskiej, że separuje ją od świata (ostatecznie sąd skazał kobietę na dziesięć miesięcy pozbawienia wolności za nieudzielenie pomocy, uniewinniając jednocześnie od zarzutu znęcania się psychicznego). Abstrahując jednakże od kwestii winy w powyższej sprawie, nie ulega żadnej wątpliwości, że izolacja prowadzi nie tylko do osamotnienia, ale również do całkowitego oderwania się od rzeczywistości. Człowiek taki egzystuje we własnym iluzorycznym świecie, wykreowanym ze strachu, bólu i poczucia krzywdy. Staje się egocentryczny i egoistyczny. Dokładnie taki obraz Villas naszkicowano w sztuce, zapewne opierając się na dostępnych informacjach biograficznych. Dostrzegając wyłącznie swoje przejaskrawione problemy, artystka czuła się ofiarą. Miała wrażenie, że wszystko, co inni mówią lub robią, czynią po to, by ją zranić. Próby pomocy odbierała jako atak. Z czasem niemal we wszystkich ludziach widziała wrogów. Owszem, oprócz sympatii, jak każdy spotykała się także z niechęcią. Ona jednak nie potrafiła sobie z nią poradzić. Potrzebowała nieustannej adoracji, poszukując potwierdzenia własnej wielkości w oczach wielbicieli. Każdą, nawet konstruktywną, krytykę odbierała, jako nagonkę. Skarżąc się na niezrozumienie, faktycznie sama nie wykazywała zrozumienia ani empatii wobec nikogo. To droga do zatracenia. I ona nią kroczyła aż do tragicznej śmierci. Przedstawione aspekty zostały dobrze oddane w spektaklu za sprawą wspaniałej gry obu wskazanych wyżej aktorek.
Wśród męskiej ekipy aktorskiej uwagę przyciągał Piotr Trojan. Zwłaszcza brawurowym wcieleniem się w postać drugiego męża Villas – biznesmena polskiego pochodzenia, Teda Kowalczyka. Wyświetlana na ekranie zamieszczonym na scenie, obalana czerwoną farbą, imitującą krew twarz aktora wywoływała dreszcz przerażenia. Na oklaski zasłużył także Mateusz Janicki za przekonujące wcielenie się w Franka Sinatrę. Kiedy czarująco śpiewał „something in your eyes was so inviting, something in your smile was so exciting, something in my heart told me I must have you”, nie tylko można było uwierzyć, że śpiewa to szczerze wobec Violetty, ale i niejedna kobieta na widowni zapewne wyobrażała sobie, że to wyznanie skierowane wyłącznie do niej.
Słowa uznania należą się Annie Met za fenomenalną scenografię, obrazującą zrujnowaną posiadłość artystki oraz Markowi Adamskiemu za kostiumy idealnie współgrające z całością.
Melancholia/Violetta Villas to spektakl ukazujący upadek człowieka, tym boleśniejszy, że to upadek z piedestału. Niewielu ludzi potrafiłoby się pozbierać, tracąc symbole sukcesu – sławę, pieniądze, adorację fanów. Ratunkiem dla Villas stały się wspomnienia dawnej chwały i ucieczka w wyimaginowany „boski” świat. W przedstawieniu dużo miejsca poświęcono religijności artystki, graniczącej z fanatyzmem i nasilającym się wraz z upływem czasu obsesyjnym pragnieniem kanonizacji. Analizując portret psychologiczny stworzony w sztuce, w zasadzie nie można się dziwić, że Villas uwierzyła w swoją „świętość”. Uważała się przecież za osobę wyjątkową. Może to właśnie ją zgubiło? Stawiając się ponad innymi, skazujemy się na wykluczenie społeczne. Wcielając się w rolę „nadczłowieka” możemy zostać na szczycie sami, gdyż nikt nie zdoła nam dorównać i może nie będzie chciał. To niebezpieczna ścieżka, wiodąca niechybnie w kierunku samozagłady.
Niezależnie od opinii, jaką mamy na temat Violetty Villas i jej twórczości, przedstawienie naprawdę warto zobaczyć.
1 comment
Zupełnie nie zgadzam się z tą recenzją, która jest raczej panegirykiem, przeznaczonym dla stron www Teatru Nowego w Łodzi, niż krytyczną oceną “za” i “przeciw”. Poziom spektaklu oceniam, w porównaniu np. z bardzo dobrą sztuką o K. Kobro, jako słaby lub gorzej. Dlatego? Pomieszanie stylistycznie gatunków, rezygnacja z koncepcji dramatu na rzecz musicalu, w których można było i należało to uczynić, wykorzystać nagarnia Villas, a nie zrobiono tego(!), zaowocowało mdławym melodramatem, który składa się z licznych segmentów, luźno ze sobą połączonych. Duży wysiłek zespołu, (także finansowany teatru), poszedł raczej na marne, bo być może spektakl będzie przyciągał publiczność? Zainteresowanym polecam bardziej prawdomówną recenzję z “Dziennika Łódzkiego: http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/3807983,villas-puka-do-nieba-bram-premiera-spektaklu-w-teatrze-nowym-recenzja,id,t.html). Oczywiście nie ma i nie może być obiektywnych interpretacji, ale należy odróżnić panegiryk od recenzji.
Comments are closed.