Wystawiając spektakl Ruchele wychodzi za mąż Teatr Żydowski im. Estery Rachel i Idy Kamińskich w Warszawie udowodnia, jak zgubnie przeszłość może wpływać na teraźniejszość. Zwłaszcza traumatyczna przeszłość.
Wiele osób woli przemilczać nieprzyjemne fakty, zdarzenia. Wyparcie bolesnych przeżyć dla niektórych staje się swego rodzaju formą przetrwania. Wokół takich niewypowiedzianych prawd autorka – Savyon Liebrecht (prawdziwe nazwisko Sabina Sosnowska), osnuła clue sztuki, którą napisała w 2010 roku. Przy czym ta uznana izraelska dramatopisarka o polskich korzeniach oparła się na własnych doświadczeniach, wyznając otwarcie, że „w domach ludzi ocalałych z Holocaustu panuje stłumione milczenie, a informacje przepływają bez słów”.
Niemniej jednak nie jest to kolejna wstrząsająca opowieść o Zagładzie. Ma ona istotne znaczenie, ale głównie w aspekcie jej niszczycielskiego oddziaływania na bieżące wydarzenia. Sama zaś historia na pierwszy rzut oka wydaje się dość prosta – dwoje młodych ludzi, Ruchele (Ewa Greś) i Arele (Marcin Błaszak), dosięga strzała Amora, ale na drodze ich szczęścia staje ojciec kobiety – Szlojme (poruszająca rola Stanisława Brudnego). Niemal klasyczny wątek z telenoweli południowoamerykańskiej? Nic bardziej mylnego. Owszem wiodącym tematem pozostaje tutaj miłość, ale miłość zaplątana w zawiłe karty historii. Zrodzona pomiędzy potomkami kata i ofiary. Pojawiają się tu jeszcze inne odcienie miłości – zakazanej (nie będę zdradzać szczegółów, by nie psuć intrygi) oraz wyidealizowanej, by nie powiedzieć wręcz obsesyjnej, bo takim uczuciem darzył i nawet po śmierci nadal darzy Szlojme swoją żonę, Milkę.
Za romantycznym tłem kryje się drugie dno sztuki, a mianowicie dramat ocalałych z Zagłady. Zmuszonych do podejmowania kolejnej walki o życie, ale tym razem o życie w społeczeństwie. W świecie, jaki zastali po opuszczeniu obozów koncentracyjnych. Bez bliskich – przecież sześć milionów Żydów zamordowano w bestialski sposób. Nie wszyscy niestety znaleźli w sobie wystarczające siły, by stoczyć kolejną batalię. Zostali pokonani przez niepozwalające normalnie egzystować traumy. Pozostali z mozołem budowali nową rzeczywistość, w której zasadniczo nie było miejsca dla wspomnień o potwornych przeżyciach z czasów dehumanizacji, lecz tak naprawdę determinowały one cały ich byt.
Ruchele wychodzi za mąż to doskonałe studium psychologiczne jednego z ocalałych – Szlojme. Jego metodą na przetrwanie w czasach pokoju jest wspomniane „wyparcie”. Po wojnie mężczyzna stworzył własną utopijną enklawę. W jego oczach doskonałą. Wszystko, co nie pasuje do idealnego obrazu, natychmiast odrzuca. Nie dostrzega, albo nie chce dostrzec, żadnych rys w małżeństwie, które w pewnym momencie w zasadzie przestaje istnieć. Ustawia żonę na piedestale, dosłownie i w przenośni (bo jej portret zajmuje honorowe miejsce w domu, niczym pośmiertne epitafium). Uwzniośla także przyjaciela Staszka (znakomity Włodzimierz Press). Żyje bardziej w świecie umarłych niż żywych. Gloryfikuje przeszłość, ale nie tę traumatyczną, objętą swego rodzaju amnezją, bo ona pozostaje oddzielona kurtyną milczenia. Dokonywane przez Szlojme manipulacje na własnej psychice, mające przynieść ratunek, doprowadzają niemal do rozpadu rodziny. Obnaża je dopiero Ruchele, wykrzykująca w ferworze kłótni: „Idziecie dalej, jakby to, co się wydarzyło, nigdy nie miało miejsca, bo przyjaźń z Auschwitz to rzecz najważniejsza! To świętość! I to, co wydarzyło się przed pięćdziesięciu laty, jest ważniejsze od tego, co dzieje się dzisiaj. Bo przeszłość jest ważna i przyjaciel z dzieciństwa jest ważny, i wojenne wspomnienia też są ważne, i matka jest ważna. A tylko to, co teraz dzieje się ze mną, może iść do wszystkich diabłów, kogo to w ogóle obchodzi”. W tych słowach zawiera się tragizm ludzi, którzy przeżyli Holocaust.
Ukazana w sztuce drastyczna prawda nie przytłacza, i to wielka zasługa utalentowanej pisarki. W przedstawieniu wyreżyserowanym przez Jacka Papisa także utrzymano tę konwencję. Z korzyścią dla spektaklu, momentami naprawdę zabawnego (nawet jeśli czasem to czarny humor), ale też i wzruszającego (w szczególności w scenie, kiedy Szlojme opowiada o swoim bracie, Haimke). Na długo po opuszczeniu Teatru poruszana tematyka pozostaje w głowie, ale w sposób, który nie burzy wewnętrznego spokoju, pozwala na funkcjonowanie tu i teraz, przy zachowaniu pamięci o minionych czasach.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze inną płaszczyznę, a mianowicie na stosunki rodzinne. Rzecz jasna na pierwszy plan wysuwa się tu kwestia związana z konfliktem pokoleń. Jednakże, o czym już wzmiankowałam, to nie są zwykłe nieporozumienia na linii rodzice-dzieci. Chodzi o przepaść mentalną między ocalałymi a tymi, którzy urodzili się już po drugiej wojnie światowej. Nie wszyscy okazywali szacunek i troskę ludziom, którzy przeszli piekło na ziemi. Wręcz przeciwnie, traktowali ich wręcz ze wzgardą, uważając że „szli jak stado baranów na śmierć”. W wielu domach, jak ten ukazany w przedstawieniu, bolesne wspomnienia objęto murem niepamięci. Abstrahując jednak od tragicznych następstw Holocaustu, w sztuce znakomicie naszkicowany został obraz rodziny. Współczesnej rodziny, w której nie mamy dla siebie czasu, wpadamy na chwilę, by zaraz biec dalej. Nie rozmawiamy tylko gadamy, nie słuchamy siebie nawzajem. Podczas spektaklu śledzimy relacje pomiędzy ojcem i dwiema dorosłymi córkami. Szlojme wyraźnie faworyzuje Ruchele, dając drugiej z sióstr – Lei (świetna Małgorzata Trybalska), odczuć, że jest mniej wartościowa. Nawet jeśli czyni to nieświadomie, to doprowadza do zazdrości i niezdrowej rywalizacji między siostrami. Niejeden widz zapewne odnajdzie tu własne doświadczenia.
Trzeba przyznać, że Savyon Liebrecht po mistrzowsku potęguje atmosferę niedopowiedzeń. Krok po kroku odkrywając kurtynę, za którą chowają się niewypowiadane fakty z życia. Dramat czyta się z zapartym tchem i twórcy spektaklu również trzymają się tej formuły. Z powodzeniem. Natomiast sam tekst nieco okrojono, ale bez szkody dla generalnego przesłania płynącego z oryginału.
Stworzona przez Alicję Kokosińską scenografia wydaje się w zasadzie dość prosta. Akcja rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, zdumiewająco dobrze pełniącym funkcję trzech różnych mieszkań. Słowa uznania należą się przede wszystkim za swego rodzaju „ścianę płaczu”, z której spoglądają duchy zmarłych, co potęguje aurę nostalgii i smutku.
Zachęcam do obejrzenia wystawianego przez Teatr Żydowski w Warszawie przedstawienia Ruchele wychodzi za mąż wszystkich, niezależnie od pochodzenia, rasy, wyznania etc. Poruszane wątki są uniwersalne. Wiele możemy się dowiedzieć o nas samych i naszych bliskich. Prawda bowiem często kryje się między słowami.