Prawie dekadę zajęło Stuartowi Murdochowi – założycielowi, wokaliście i tekściarzowi znanego szkockiego zespołu Belle & Sebastian ukończenie muzyczno-filmowego projektu pod nazwą «God Help the Girl». W grudniu wszedł na polskie ekrany efekt tych starań – opowieść o trójce utalentowanych oryginałów (Emily Browning, Olly Alexander i Hannah Murray), których marzeniem jest granie własnych dźwięków i życie trochę mniej zwyczajne.
Magdalena Maksimiuk: Ukończenie projektu God Help the Girl zajęło ci sporo czasu…
Stuart Murdoch: Rzeczywiście. Po prostu najpierw chciałem nagrać płytę, i to chyba główny powód. Poza tym cały czas zdawałem sobie sprawę, że nakręcenie filmu to bardzo ciężka sprawa. Konieczne było osobne potraktowanie muzyki i części wizualnej, co okazało się w końcu całkiem praktycznym wyborem. Ale film fabularny powstał ostatecznie dzięki muzyce. Łatwiej było zacząć od płyty, szczególnie w mojej sytuacji. Dopóki wytwórnia ufała mi na tyle, że pozwoliła na nagranie, postanowiliśmy łapać wiatr w żagle [śmiech].
Najpierw mieliśmy tytułową piosenkę. Od początku te dźwięki towarzyszyły mi na każdym kroku [nuci pierwsze wersy utworu God Help the Girl]. To był nasz punkt zaczepienia. Potem przyszły kolejne piosenki, trochę więcej scenariusza.
Zdecydowałeś się zrobić musical, przez wielu uważany za najtrudniejszy z gatunków. Nigdy nie miałeś chwil zwątpienia w związku z tym wyborem?
Dla mnie God Help the Girl jednocześnie jest i nie jest musicalem. Oczywiście główni bohaterowie śpiewają, ale uprzedzamy już w naszym trailerze, że to musical dla tych, którzy nie lubią musicali [śmiech]. Osobiście uważam, że to stwierdzenie dobrze oddaje istotę projektu. Żeby nie dać się onieśmielić gatunkowi, postanowiłem nie oglądać pewnych filmów. Nigdy nie widziałem na przykład West Side Story. Znajomi mówili, że skoro mam zająć się musicalem, to absolutnie muszę zacząć od obejrzenia tego filmu. Dla mnie to był podstawowy powód, dla którego nigdy nie zamierzałem tego robić [śmiech]! Zamiast tego zobaczyłem Grease, Willy’ego Wonkę i fabrykę czekolady i kilka innych – do części z nich sięgnąłem po wielu latach. Oczywiście też A Hard Day’s Night Beatlesów.
Wypracowałeś swój własny rytuał pisania scenariusza?
Pisanie scenariusza do God Help the Girl to był naprawdę mój najlepszy okres w życiu. Całe wspaniałe pół roku. Zawiesiłem na ten czas współpracę z Belle & Sebastian i wróciłem do Glasgow. Miałem tam dla siebie ciche, przytulne gniazdko i naprawdę zaczęło mi się to podobać. Zwykle wstawałem i od razu zabierałem się do pisania, chociaż trwało to może raptem pół godziny. Odchodziłem od biurka z myślą, że już na dzisiaj starczy [śmiech]. Później zazwyczaj brałem rower i jechałem się przejechać. Najlepsza trasa – z Glasgow aż do Edynburga [to dystans w linii prostej 67 km – przyp. red.]. Po drodze zdarzało mi się wymyślić jakiś utwór. Moje najlepsze numery powstały na rowerze! Zatrzymywałem się wtedy z moim dyktafonem w ręku – zawsze mam go przy sobie – i udawałem, że rozmawiam przez telefon, chociaż tak naprawdę nagrywałem jakieś fragmenty.
James, jeden z głównych bohaterów, też uwielbia pisać piosenki. Na ekranie prezentuje prostą receptę na udany utwór: trzeba po prostu spokojnie usiąść i pomyśleć o rzeczach, które się tego dnia zrobiło… i już. Nie wierzę, że to może być aż tak proste.
Czasami się zdarza [śmiech]. Myślę, że kiedy jest się młodym, ma się całe mnóstwo instynktownych doświadczeń. Poza tym muzyka pop to medium nastolatków. Dzisiaj z trudem przychodzi mi pisanie takich łatwych i wpadających w ucho piosenek. Wcześniej, kiedy kipisz od emocji, wszystko ma na ciebie jakiś wpływ, a utwory po prostu wpadają do głowy, ot tak.
Łatwiej przychodzi ci więc reżyserowanie czy komponowanie muzyki?
Po doświadczeniu związanym z reżyserią muszę przyznać, że komponowanie to bułka z masłem. Muzyka jest niemal płaska w porównaniu do wielowymiarowości sztuki filmowej, przynajmniej dla mnie to z dziesięć razy więcej pracy.
Czy podczas pracy na planie miałeś wobec tego jakiekolwiek wątpliwości, wahania, kiedy nie miałeś pomysłu, co i jak zrobić? Czy żałujesz jakiegoś swojego wyboru lub decyzji?
Miałem nieustannie same wątpliwości [śmiech]! Wahania? Codziennie. Naprawdę. W ogóle podczas pierwszych dni na planie, gdy stawałem przed całą ekipą i miałem omówić zadania na kolejny dzień, czułem się jak skończony idiota i wyobrażałem sobie, że tak właśnie o mnie myślą. Mam nadzieję, że to jednak nieprawda [śmiech]. Obsada i ekipa pracuje na co dzień w tym biznesie, a ja jestem całkowitym żółtodziobem, i tylko dzięki ich ciężkiej pracy ocaliłem swoje dobre imię.
Będąc przyzwyczajonym do kręcenia krótkich form teledysków i komponowania, pewnie trudno było ci się przestawić na pracę nad pełnym metrażem – większa skala, mnóstwo problemów logistycznych i organizacyjnych, pisanie, pilnowanie czasu. Jak się odnalazłeś w nowych okolicznościach?
Rzeczywiście, na początku łatwo nie było. Ale jeśli jest się pewnym opowiadanej historii, to ostatecznie nie problem. Kiedy na horyzoncie pojawiły się piosenki, potem główni bohaterowie, przestałem mieć wątpliwości. W sumie najważniejsze było pozwolić moim gwiazdom ze sobą rozmawiać. Na pewno Wes Anderson robi tak samo – każdy by tak zrobił mając taką obsadę, jaką on dysponuje. Tak samo Tarantino. Każdy z nich buduje opowieść rozpoczynając od wyrazistych postaci, potem zastanawia się, co mogłyby powiedzieć. Tak naprawdę nie wiem nic więcej ponad to, nie jestem jakimś wybitnym gawędziarzem. Nie mam pojęcia, jak napisać na przykład powieść szpiegowską. Więc po prostu słucham. Wiążą się z tym jednak konkretne niedogodności. Powstało na przykład ostatecznie co najmniej dziesięć razy więcej scenariusza niż mogliśmy wykorzystać. Dialogi Eve i Cassie o praniu ciągną się w nieskończoność. Świetne są ich teksty dotyczące na przykład prania staników w pralce i tym podobne [śmiech].
Tarantino byłby zachwycony.
No pewnie [śmiech]! Ale wiesz, jak ma się do dyspozycji tak świetnych aktorów, nie chce się tracić ani minuty. Byłem przekonany, że czegokolwiek by ze swoimi postaciami nie zrobili, to będzie po prostu fantastyczne. Powtórzę się, ale co tam – najważniejszym elementem God Help the Girl był casting. Jeśli masz dobrych aktorów, jesteś w domu, bezpieczny. A nam się trafiło cudownie.
Aktorzy z God Help the Girl to ludzie młodzi, ale już ogromnie doświadczeni i świetnie znani w środowisku filmowym. Czy ty jako debiutujący reżyser, dowiedziałeś się od nich czegoś nowego?
Naprawdę wszystkiego. Od nich dowiedziałem się, jak trudne jest bycie aktorem. Ja bym tego nigdy nie umiał zrobić. Emily, Olly i Hannah w takim składzie po raz pierwszy spotkali się dopiero na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Jednak jak tylko do tego doszło, moja wizja filmu uległa znaczącej zmianie. Głównie dlatego, że zaczęliśmy obserwować, jak ze sobą rozmawiają, jak na siebie nawzajem reagują. Od początku coś szeptali i nikogo nie dopuszczali do tego swojego małego kręgu. Byłem przekonany, że na ekranie musimy oddać tą ich przynależność do wyjątkowego sekretnego gangu przyjaciół. Zachowywali się, jakby posiedli wszystkie sekrety dorosłości i wiedzieli o świecie już wszystko. Dokładnie tego potrzebowaliśmy. Cały czas przesiadywali razem paląc papierosy, nazwaliśmy ich nawet z tej okazji „trzema kominami”.
Nie znam się za bardzo na kwestiach technicznych, na obiektywach, świetle, ale jeśli chodzi o obsadę, to mam nosa. Do roli Eve startowało pewnie ze dwa tysiące dziewczyn przez te wszystkie lata, mnóstwo przez Internet. Aż wreszcie pewnego dnia spotkaliśmy Emily Browning, wspaniałą profesjonalistkę. Jest niesamowita. Nie ma stałego adresu, nie posiada domu, po prostu żyje sobie gdzieś w świecie. Nigdy nie odpowiada na maile, nie odbiera telefonu, po prostu się pojawia. Jest idealną Eve. Od początku miałem przeczucie, że to właśnie Emily musi zagrać główną bohaterkę. Podobnie było przy zaangażowaniu Hannah Murray i Olliego Alexandra, chociaż oni akurat nie są aż tak ekscentryczni.
Czwartym bohaterem God Help the Girl wydaje się być miasto Glasgow.
Jasne, nie wyobrażam sobie, żeby akcja filmu mogła mieć miejsce gdziekolwiek indziej. No dobrze, może to nie do końca prawda, ale od początku wiedziałem, że to musi być miasto moje i grupy Belle & Sebastian.
No i udało ci się stworzyć swoisty list miłosny dla twojego rodzinnego miasta.
Wspaniale, że to powiedziałaś [śmiech]. O to mi cały czas chodziło!
Główna i jednocześnie tytułowa bohaterka, to młoda dziewczyna w tarapatach. Przyznasz, to trochę nowa dla ciebie perspektywa.
Nawet nie było tak trudno, jak może się na pierwszy rzut okaz wydawać. Film jest tak wyjątkowy i inny właśnie dlatego, że prezentuje dziewczęcą perspektywę. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mogłem stworzyć postać Eve lepiej, może jeszcze kiedyś będę miał okazję. Mimo wszystko muszę przyznać, że pisanie roli dziewczyny wyzwoliło mnie w pewien sposób, było całkiem nowe, ale jakoś nie doświadczyłem z tego powodu problemów. Jedno co wiem na pewno to to, że umiem pisać teksty piosenek. Więc po prostu pisałem piosenki dla niej. W ten sposób ona wyrażała siebie i tak porozumiewała się z otaczającym światem. Może postać Jamesa ma generalnie więcej do powiedzenia, może ważniejsze rzeczy. Ale to, co mówi Eve, niesie największe znaczenie.
Może dlatego, że sam byłeś kiedyś w podobnej sytuacji co Eve?
Na pewno. Chociaż myślę, że James też ma pewne moje cechy charakteru. Kiedy miałem 19 czy 20 lat, w każdym razie w zamierzchłych czasach nazywanych latami 80., działo się ze mną coś naprawdę niedobrego. Nikt nie mógł mi wytłumaczyć, czemu tak się dzieje i jak sobie z tym poradzić. Żyłem w kompletnej izolacji i ten stan ciągnął się latami. Miałem więc mnóstwo czasu, by myśleć i marzyć. Wtedy właśnie zacząłem pisać teksty. Z całą pewnością ocaliła mnie wtedy muzyka. Nigdy bym nie pomyślał, że po trzydziestu latach nadal będę w zespole, i że to będzie tak wspaniały zespół jak Belle & Sebastian. W każdym razie to, że nadal gramy jest dla mnie nieustanną, cudowną niespodzianką.
W zespole najważniejsza jest współpraca. Ale reżyserowanie to raczej zajęcie indywidualne.
Dla mnie reżyseria to prawie jak granie w zespole. Ustaliliśmy, że na planie God Help the Girl producent Barry Mendel będzie perkusistą, Giles Nuttgens – nasz operator – gitarzystą. Uratowało mnie to, że tworzyliśmy zgraną ekipę. Tylko dzięki współpracy można zrobić wartościowe rzeczy. Jeśli zabierasz się za pisanie książki – możesz to robić sam. Robiąc film – potrzebujesz wielu talentów z różnych dziedzin. Bardzo chciałbym jeszcze coś nakręcić. W kinie wachlarz możliwości jest nieskończony, można mówić zupełnie o wszystkim.
Czym różni się twoim zdaniem przemysł filmowy od muzycznego?
Dla mnie przemysł filmowy jest nieskończenie bardziej fascynujący od muzycznego. To dlatego, że jest taki egzotyczny i obcy. Kiedy jestem w trasie z zespołem, jeździmy na festiwale, najfajniejszą częścią dnia są dla mnie zawsze śniadania. Jestem rannym ptaszkiem, nie stosuję żadnych używek, trochę już jestem znudzony rock n’rollem. Nie lubię rock n’rolla, ale kocham śniadania! Dzisiaj na przykład jadłem śniadanie w świetnej atmosferze, wszyscy rozmawiali o filmach, scenariuszach, same fascynujące tematy! Gdybym natomiast był na festiwalu rockowym i byłaby pora śniadaniowa, pewnie pałętałoby się tu parę osób, wszyscy z kacem gigantem, chwalący się gdzie i jak długo balowali wczorajszej nocy. Żałosne. Znudziło mi się to. Ale poza tym oba rodzaje przemysłu rozrywkowego są w gruncie rzeczy dość podobne.
Myślisz, że zespół z God Help the Girl mógłby odnieść sukces w prawdziwym życiu i znaleźć swoje miejsce w przemyśle rozrywkowym?
Absolutnie nie, to kompletna porażka [śmiech]! I właśnie dlatego wydaje mi się, że ta historia jest tak prawdziwa.
Dziękuję za rozmowę.