Znów matki i córki w relacjach problematycznych. Jak w poprzedniej części – matki zbyt obecne, zajmujące swoją obecnością przestrzeń córek. I córki, które rozpaczliwie próbują dążyć do niezależności, choć gdy tylko ją osiągną, dostrzegają, że niezależność to puste miejsce po bliskości i czułości. Tym razem kolejne dwie autorki-debiutantki mierzą się z różnymi odcieniami nieobecności lub hiperobecności matek: Jolanta Czarkwiani w Nie waż się! oraz Anna Augustyniak w Kochałam, kiedy odeszła.
Dla tej pierwszej osobliwa miłość matczyna stanowi tylko tło, na którym rozgrywa się zasadnicza historia trudnej relacji narratorki z przyjaciółką, chorującą na anoreksję. Jednak to właśnie tło rzuca wyraźny cień na opowieści i modeluje emocje bohaterki. Dla drugiej autorki matka jest figurą centralną, organizującą język, symbole, fantazje. To matka umierająca, która swoją śmiercią infekuje całą rzeczywistość. U obu debiutantek jednak ostateczne reprezentacje matczyno-córczynych więzi są uzależnione od języka i pisarskiej wrażliwości. I dzięki temu (na szczęście!) pozostają tak różne i w swej różnicy z pewnością zainteresują odmienne grona czytelników i czytelniczek.
Nie waż się! (wyd. Black Publishing, 2015) to dziennik Brygidy, czterdziestolatki, która wprowadza czytelników w świat swojego dzieciństwa i dorosłości. Kluczowym problemem Brygidy, odkrytym zbyt późno i po wielu latach ukrycia, jest jej przyjaciółka, Agata, a właściwie jej choroba, anoreksja, która stopniowo, acz bezkompromisowo przejmuje kontrolę nad kobietą i jej życiem. Mamy tu więc opowieść o zmaganiach ze zmieniającą się przyjaciółką, której miejsce zajmują wyniszczające zaburzenia, ale także o samej narratorce, która musi nauczyć się swojego życia, by później móc ocalić życie drogiej jej osoby. I być może ta nauka siebie jest tu ciekawsza niż dość przewidywalna (dialogowo, refleksyjnie) historia o poznawaniu anoreksji. Bo, jakkolwiek łamiąca kulturowe tabu (anoreksji jako choroby nastolatek), opowieść Czarkwiani jest po prostu tekstem boleśnie instruktażowym, historią z tezą, której celem jest społeczne uwrażliwienie na niewidoczne często dramaty chorobowe.
Autorka rozpoczyna swój dziennik od wspomnień z dzieciństwa, jest w nich sporo bólu związanego z odrzuceniem przez innych i nienawiścią do siebie jako osoby, która nie pasuje do otoczenia (Brygida, jak sama pisze, była brzydkim dzieckiem). Nie pasuje jednak przede wszystkim do swojej matki – pięknej, lekkomyślnej i zachwycającej wszystkich swoją naiwnością i pewnością siebie. Brygida, jak wiele bohaterek debiutujących autorek, dorasta w cieniu matki, rozsiewającej blask swojej urody i świadomie nim oślepiającej. Przez całe życie Brygida żyje z tym cieniem i ma jeden cel – nigdy nie być podobną do matki. Kiedy po latach matka – wciąż tak samo lekkomyślna, nieznośna i skoncentrowana wyłącznie na sobie – zachoruje na raka, córka jednak momentalnie odnajdzie w sobie miłość, poświęcenie i zaangażowanie. Podobnie jak w przypadku choroby przyjaciółki – Brygida poświęci się, by wychować jej córkę i za cel postawi sobie zapobieganie narastającemu podobieństwu zachowań pomiędzy chorą matką, Agatą a jej dorastającą córką, która nabiera tych samych nawyków – liczy kalorie, ma obsesję wagi i powtarzała wszystkie frazesy o jedzeniu. I to chyba najciekawszy element całej tej opowieści, który akurat mógłby zostać wyeksponowany bardziej – swoisty lęk przed wpływem, który napędza działania bohaterek. Brygida nie chce wydorośleć według wzorca swojej matki, tak, jak nie chce, by Ania, córka jej przyjaciółki, wpadła w koleiny losów swojej. Ta szczególna niechęć mogłaby być źródłem interesujących motywacji życia, jednak zamiast nich autorka na pierwszy plan wysuwa szczegóły postępowania chorej przyjaciółki, bo – jak sugeruje w zakończeniu książki – Nie waż się! powstała z potrzeby zrozumienia choroby. To z pewnością ważne uzasadnienie, sprawiające, że głos autorki zyskuje etyczny wymiar jako książka, która ma pobudzać do refleksji. Mogłaby być jednak skuteczniejsza w tym działaniu, gdyby Jolanta Czarkwiami spróbowała odważyć się na więcej, także literacko.
Taką odwagę ma Anna Augustyniak, debiutantka z 2013 roku, której książka Kochałam, kiedy odeszła (wyd. Nisza) zapadła się gdzieś pod ciężarem równolegle wydawanych publikacji, a jej głos, wyciszony, jak medytacje nad śmiercią, nie wybrzmiał dostatecznie w czytelniczej recepcji. Było już niedawno kilka tekstów literackich, dla których kanwą stała się śmierć rodzica. Mieliśmy polski przekład rozdzierającego lapidarnością Dziennika żałobnego Rolanda Barthes’a oraz próbę wpisania śmierci i żałoby w spójną opowieść w Umarł mi Ingi Iwasiów. Anna Augustyniak jest jakby pomiędzy tymi strategiami. Kilkanaście miniatur prozatorskich ogniskujących się wokół choroby i śmierci matki czasem próbuje stworzyć całościową, usensowniającą opowieść o bólu, czasem jednakże zupełnie się z takiego sensu wyrywa, eksponując wszystkie szwy, które powinny zostać niewidoczne, jeśli powstać ma spójna, konsolacyjna opowieść. Kiedy umarła matka, narratorka Augustyniak mówi, że nie zostało jej nic poza słowami. „Tylko słowa były moje”. To szczególnie mocne wyznanie i warto mieć je w pamięci podczas całej lektury. Córka mierzy się więc z różnymi słowami, formułami, fragmentami modlitw z różnych porządków religijnych. Próbuje odprawiać rytuały jednak tylko po to, by już po chwili przekonać się, że żaden z nich, tak jak i żadna z formuł nie zaklinają rzeczywistości, ani też nie łagodzą bólu. Czy więc córka powinna znaleźć raczej jakąś pozasłowną, emocjonalną drogę przepracowania straty? Nic bardziej mylnego, w końcu ma tylko słowa! Augustyniak mierzy się więc z nimi, rozbija frazesy, zestawia modlitewne formuły o duszy z wulgarną, nieznośną materialnością umierającego ciała. Bluźnierstwo? Możliwe, ale to ono właśnie jest językiem rozpaczy, która musi przecież połączyć trudną miłość do żyjącej i nie zawsze tak jednoznacznie kochającej matki z tym, co pozostaje, gdy widoczne jest puste miejsce po niej. Jeśli więc narratorka książki bluźni, to robi to przeciwko formułom, które chcąc upamiętnić i uświęcić śmierć, zabijają równocześnie życie. To życie, które pozostało, i które musi zmagać się ze śmiercią. Życie pozbawione nadziei, którą próbują karmić je rytuały pogrzebowe; życie nieustannie nawiedzane przez śmierć. Dlatego te wszystkie formuły o zasypianiu w Panu, o anielskich orszakach są tu wspierana i zarazem rozsadzane przez opowieści o realnym, wciąż trwającym życiu – seksie, o którym córka może matce opowiedzieć wyłącznie we śnie, bowiem poza nim zmuszona jest do ukrywania jednostkowości i indywidualności, której nie dopuszczają komunikacyjne schematy.
Kochałam, kiedy odeszła to historia śmierci matki, która wyzwala odwagę mówienia o sobie, o swoim odczuwaniu, o relacji z tym, kto właśnie umarł. Ale jeśli jest to opowieść, która przynosi pocieszenie, to tylko rozumiane jako rozpoznanie, że w konfrontacji z wiecznością, proklamowaną przez rytualne formuły i modlitwy, życie tu i teraz nie ma swojej historii, bo wciąż podszyte jest śmiercią. Próba uwolnienia od niej swojej indywidualności, swojego życia, zdaje się możliwa tylko w języku bluźnierstwa, gdy pomiędzy patetycznymi formułami pojawi się niespodziewanie drobny, seksualny impuls życia. W perspektywie wieczności nie zmieni on niczego, jednak pozwoli na chwilę zbliżyć się do matki, jeśli bliskość jest uwarunkowana rozmową, to właśnie tą, w której można pozwolić sobie na bluźnierstwo. I być może do takiej rozmowy zachęca bardzo dobry debiut Anny Augustyniak.