Coraz wyraźniej widać, że ulubioną prozatorską formą Jacka Dehnela staje się apokryf. Oto bowiem ukazała się Matka Makryna, kolejna – po Saturnie i Kosmografii – proza apokryficzna gdańsko-warszawskiego autora. Poprzednia powieść ukazywała powikłane relacje między trzema pokoleniami mężczyzn z rodziny Goya i stanowiła ponurą analizę opresywnego patriarchatu. Najnowsza książka to historia fałszywej mniszki-szlachcianki, która na kartach historii pojawia się dopiero jako sześćdziesięcioletnia kobieta w 1845 roku w Poznaniu. Podawała się za unitkę-bazyliankę z Mińska, uciekającą przed torturującym ją prawosławnym klerem rosyjskim. Mrożące krew w żyłach opowieści o katuszach i gehennie poświadczała ciałem pokrytym głębokimi bliznami. Dobrze wyczuła atmosferę – represjonowani przez zaborców Polacy od razu uwierzyli. Skargę na swój los zaniosła do Paryża, gdzie miała możność poznać mentora Wielkiej Emigracji, Adama Czartoryskiego. Ostatecznie trafiła nawet do Rzymu, przed majestat samego papieża. Poza tym poznała i przyjmowała u siebie Mickiewicza. Wszystko to brzmi niezwykle efektownie, ale i niepokojąco mało prawdopodobnie, nie powinniśmy się zatem dziwić, iż matka Makryna okazała się jedną z największych mistyfikatorek XIX wieku.
I w tym właśnie miejscu warto zapytać o istotę apokryficznych inspiracji Dehnela. Zarówno w przypadku Saturna, jak i Matki Makryny pisarz wydobył z labiryntu bibliotek wielce obiecujący literacko temat: historię prawdziwą oraz sensacyjną. Zakorzenienie w autentyku już u zarania pracy dało autorowi przewagę – jest po prostu niezwykle atrakcyjne dla odbiorcy, a pisarza przyobleka w nimb odkrywcy prawd tajemnych. To jednak tylko jedna z kuszących cech apokryfu. Drugą i chyba najważniejszą jest obietnica absolutnej wolności fabulacyjnej, a właściwie konfabulacyjnej. Apokryf bowiem to królestwo blagi, ale blagi przyodzianej w pozór prawdy objawionej, a właściwie nie tyle objawionej, ile metodycznie wydartej przez apokryfistę archiwom oraz bibliotekom. Przykładem z literatury popularnej niech będzie chociażby zawrotna kariera książek Dana Browna. Dehnel co prawda zastrzega w posłowiu, że: „jakkolwiek duża część tej powieści powstała na podstawie tekstów źródłowych, należy pamiętać, że były one tylko materiałem, mierzwą, a zbudowana z nich rekonstrukcja ani nie jest tekstem naukowym, ani też nie rości sobie pretensji do powiedzenia «prawdy» o Makrynie; to tekst literacki, nie historyczny”. Jednak słowa te pobrzmiewają echem utartych asekuracyjnych formułek o charakterze prawniczym, w rodzaju: „Wszelkie prawdopodobieństwo bohaterów do postaci autentycznych jest czystym przypadkiem” albo „Przed zażyciem leku skonsultuj się z lekarzem”. Tak naprawdę apokryfista robi wszystko, abyśmy uwierzyli w jego prawdę, choćby ujmował ją w cudzysłów. Ten gest stanowi zresztą ciekawy trop, do którego przyjdzie mi jeszcze wrócić.
Warto teraz przyjrzeć się warsztatowi Dehnela apokryfisty. Po jaki repertuar technik sięga, by czytelnicy w pełni mu zawierzyli, albo inaczej: jakimi literackimi sztuczkami naciąga na swoje blagi? Przede wszystkim liczy się pozór obiektywizacji. Oto w najdalszy kąt zapędzamy oczywistego uzurpatora prawdy jedynej – tradycyjnego narratora; czynimy to w geście ponowoczesnego buntu przeciwko opresji Logosu, który rościł sobie wszelkie prawa do reprezentowania. A teraz oddajemy głos wykluczonym – bohaterom, stronom konfliktu. Dehnel zdaje się mówić: „Proszę, czytelniku, oto wydestylowałem dla ciebie starcie czystych racji, które na równych prawach będą zabiegać o twój głos. A ty czyń swoją powinność, wybieraj!”. I odbiorca – odurzony złudzeniem omnipotencji – dokonuje pustych wyborów, nie chcąc wiedzieć, że karty w tej grze już dawno poznaczono, a za wszystkie sznurki tak czy inaczej pociąga apokryfista.
Jak wygląda ta gra w przypadku Matki Makryny? Otóż mamy do czynienia z dwiema relacjami wzajemnie się przeplatającymi, a opisującymi te same zdarzenia. Relacje owe są autorstwa tej samej osoby, raz występującej jako matka Makryna, innym razem jako Irina Wińczowa. Pierwsza relacja ukazana została jako zmyślona historia służąca budowaniu fałszywej tożsamości: domniemana matka Makryna kreuje swoją rolę, by osiągnąć rozliczne korzyści. Druga relacja ma mieć jakoby formę szczerej spowiedzi na łożu śmierci, jej podstawowa funkcja to podważyć prawdziwość tej pierwszej. Takie przynajmniej są założenia, ale – w co wierzę – nie takie powinny być konstatacje mniej ufnych czytelników. Powróćmy jeszcze raz do pierwszej relacji i postarajmy się uchwycić gatunek tej wypowiedzi, co wielce ułatwi nam próbę interpretacji. Wiemy, że Makryna Mieczysławska to postać fikcyjna, nigdy nie było kogoś o tym imieniu i nazwisku, a i w zasadzie cała historia martyrologii domniemanej przeoryszy bazylianek jest wyssana z palca. Mieczysławska snuje swą relację przed nie byle jakim gronem, słuchają jej hierarchowie Kościoła, cały zastęp tuzów Wielkiej Emigracji, dwóch papieży. Niemal wszyscy dają się zwieść staruszce z dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Czy jesteśmy w stanie racjonalnie uzasadnić ten fakt, to zbiorowe omamienie, halucynację?
Dehnel sugeruje kilka tropów, którymi możemy podążyć – mamy uwierzyć, że moc mitu osiągnięta została dzięki sprzężeniu trzech kodów: symboli, ciała i języka. Po pierwsze, Makryna była symbolem – wszystko, co z nią związane, odwoływało się do żywego, pulsującego imaginarium polskiego romantyzmu, pielęgnowanego z taką atencją przez polski Paryż. Jakby powiedziała Maria Janion, Makryna w całości była spełnieniem romantycznego paradygmatu, chyba nawet w pełniejszy sposób niż najbardziej emblematyczni bohaterowie romantyczni pokroju Kordiana czy Konrada. Po drugie, Makryna jako jedna wielka blizna była par excellence „ucieleśnieniem” martyrologicznego symbolu – doskonale sprawdzała się jako figura chrystologiczna i maryjna jednocześnie. Po trzecie i najważniejsze – domyślamy się dyskretnych sugestii autora – Makryna była mistrzynią języka w aspekcie jego siły perswazyjnej. I tu właśnie odsłania się nam szczególny charakteru owej wypowiedzi. Otóż od samego początku do końca relacja Makryny jest popisem retorycznym, przynajmniej jeżeli chodzi o realizację trzech z pięciu zadań stawianych antycznym adeptom retoryki: umiejętność wynajdywania tematu (inventio), jego funkcjonalnego uporządkowania (dispositio) oraz skutecznej prezentacji (actio). Opanowanie tej sztuki wymaga nie lada kunsztu, a przede wszystkim studiów. Prymitywna litewska baba jako subtelny retor? Nawet jak na genialnego naturszczyka to dość niesamowite. Makryna jako retor przyjmuje właśnie postawę naiwnej prostaczki, a mimo to czuć, że jej oracja odznacza się mistrzostwem stylistycznym: „Mówił mi Siemaszko, jak dziś pamiętam, widziałam go tak jak te frędzle przy fotelu biskupim, jak te pompony u kotary, tak go miałam na wyciągnięcie ręki mojej, jak stanął i mówił: «Poczekajcie, skoro rózgami zedrę z was tę skórę, w którejście się urodziły, i kiedy inna porośnie, inaczej będziecie śpiewały», tak właśnie mówił, nie inaczej, z siepaczami swoimi stojąc w klasztorze jako z tymi siepaczami, co Pana Naszego Jezusa Chrystusa w Ogrójcu pojmali”.
Makryna nader umiejętnie stosuje figury retoryczne – nawet tak krótki fragment jest bogato inkrustowany wszelkiego rodzaju ozdobnikami, egzemplifikacjami, porównaniami, nawiązaniami do tematyki biblijnej czy jej stylistyki, a cała relacja mogłaby służyć jako zestaw ćwiczeń z retoryki na poziomie akademickim.
Przyjrzyjmy się drugiej relacji – spowiedzi umierającej Iriny Wińczowej, czyli kobiety, która podawała się za Makrynę Mieczysławską. W konfesji tej pobrzmiewa, co oczywiste, ton skruchy i żalu. O ile pierwsza relacja w swym przepychu i patosie spełniała, mimo celowej nieporadności językowej, wymogi stylu wysokiego, o tyle spowiedź Iriny, będąca – jak nas sama zapewnia – szczerym rozrachunkiem, nosi znamiona stylu niskiego: „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że… mniejsza o to. Sześć, że brzydka. Z bliznami dawnymi na twarzy, a paroma jeszcze całkiem świeżymi, pomarszczona, przygarbiona, z nogami popuchniętymi, sapiąca, gdy po stopniach wchodzi”.
Wińczowa chce zaprezentować się jako stworzenie najnikczemniejsze z nikczemnych; tak jak Makryna wspinała się po drabinie pychy, nieomal deifikując samą siebie, tak Irina w akcie ekspiacji, żałując swych kłamstw, pragnie zniknąć w garstce kurzu niczym najmniejsza drobinka. Czy aby na pewno?
Dehnel sugeruje, że demoniczna mistyfikacja Makryny była reakcją na ponury los Wińczowej – bezbronnej ofiary męża pijaka. Autor podszeptuje, abyśmy spojrzeli na Mieczysławską vel Wińczową z perspektywy wykluczonej na różnych poziomach, cierpiącej, starej kobiety. Proszę wybaczyć, ale, na szczęście, nie godzę się z sugestiami autora. Piszę „na szczęście”, bo zgodnie z ową sugerowaną – niby to zgrabną – interpretacją powieść Dehnela jawiłaby się jako jakaś feministyczna politgramota, a szczerze uważam, że takie określenie byłoby dla owej książki krzywdzące. Moje wątpliwości biorą się z prostego faktu, że ja za grosz Wińczowej nie wierzę. Nie wierzę Wińczowej tak, jak nie wierzyłem Makrynie. Dlaczego na słowo mam uwierzyć w szczerość Iriny – owej mistrzyni demonicznej siły zwodzenia słowem właśnie? Wsłuchajmy się w ostatnie zdanie „spowiedzi” Wińczowej: „Jezu Przenajsłodszy, Ty mi swoje rany pokazujesz, świętą krwią ciekące, a i ja Ci pokazuję swoje, i tak stoimy naprzeciw siebie i krew Twoja w moje rany kapie, a moja – w Twoje, i wybaczasz mi wszystko, bo wspólne to nasze rany, i przeszły gwoździe przez moje dłonie i przez stopy moje, i zbliża się włócznia ku sercu, gdzie tylko krew, żadnej wody”.
U kresu spowiedzi okazuje się, że punkt dojścia relacji Makryny i wyznania Wińczowej jest dokładnie ten sam: jakaś forma autohagiografii – świeckiej deifikacji. Makryna, Wińczowa i ich zmyślony Chrystus stają się bluźnierczą figurą Trójcy Świętej; chimerą retoryki o trzech łbach – królowej blagi. A w czym jak w czym, ale w bladze Dehnel jest dobry.