Przygoda z piosenką
Na początku kariery największą sławę przyniósł Orsonowi Wellesowi jego niepowtarzalny głos. Wykorzystując go jednak do pracy w radiu, twórca kultowej Wojny światów nie spodziewał się zapewne, że potrzeba spieniężenia tego „narzędzia” pracy doprowadzi go kiedyś do krótkiego romansu z branżą muzyczną. Spośród potomstwa zrodzonego z tego popkulturowego mezaliansu najbardziej spektakularna okazała się współpraca z… heavymetalowym zespołem Manowar.
Ta amerykańska kapela, wyrosła na fali zainteresowania muzyką metalową w pierwszej połowie lat 80., celowała w epickich, patetycznych utworach wypełnionych szybkimi solówkami, wysokimi partiami wokalnymi i ikonografią spod znaku heroic fantasy. Gdy w 1982 roku powstawał debiutancki album grupy, muzycy obok wokalu chcieli do niektórych utworów włączyć deklamowaną podniosłym tonem narrację podbijającą jeszcze heroiczny nastrój płyty. Początkowo fragmenty te miały zostać odczytane przez Erica Adamsa, wokalistę zespołu, ale muzycy nie byli zadowoleni z rezultatów, więc zwrócili się o pomoc do swojego producenta. Powiedzieli, że potrzebują kogoś obdarzonego głosem głębokim, tajemniczym i budzącym respekt – jednym słowem, kogoś takiego jak Orson Welles. Jak wspomina Adams w wywiadach, zdziwienie muzyków nie miało granic, gdy dowiedzieli się, że odpowiedzialna za produkcję płyty wytwórnia Liberty Records wzięła sobie tę sugestię do serca i zatrudniła właśnie reżysera Otella (1952).
Do dziś zachowały się zdjęcia, na których możemy dostrzec, jak kilku długowłosych młodzieńców stoi nad Orsonem Wellesem, czytającym do mikrofonu kolejne linijki patetycznego tekstu. Tak powstała rozbudowana narracja do utworu Dark Avenger z debiutanckiego krążka grupy zatytułowanego Battle Hymns. Z tej samej sesji pochodzi narracja do utworu Defender, który został opublikowany dopiero po śmierci Wellesa, na pochodzącej z 1987 roku płycie Fighting the World. Najmniejszym, ale być może najtrwalszym wkładem Wellesa w twórczość kapeli było jedno zarejestrowane wówczas zdanie, które do dziś, puszczane z taśmy, otwiera każdy koncert amerykańskiego zespołu: „Ladies and gentlemen, from the United States of America, all hail Manowar!”.
Na oficjalnej stronie Manowar, w rubryce poświęconej wybitnym osiągnięciom i rekordom zdobytym przez kapelę, dumnie widnieje wpis: „Jedyny zespół, który nagrywał z Orsonem Wellesem”. Ta efektowna przechwałka nie jest do końca prawdziwa, ponieważ już w 1975 roku twórca Obywatela Kane’a zarejestrował swój głos na potrzeby płyty Tales of Mystery and Imagination prog-rockowego zespołu The Alan Parsons Project. Niestety taśma z nagraniem dotarła do studia za późno, by włączyć ją do gotowego albumu, a narracja Wellesa pojawia się dopiero na reedycji wydanej w 1987 roku.
Zarówno nagrania dla Manowar, jak i The Alana Parsons Project to w zasadzie melorecytacje, korzystające z narracyjnego talentu Orsona Wellesa, co bynajmniej nie oznacza, że nie zdarzało mu się od czasu do czasu śpiewać. Najczęściej miało to miejsce w programach telewizyjnych, w których występował – jak na przykład u Deana Martina, gdzie razem z prowadzącym oraz Jamesem Stewartem pląsał w wielkiej peruce z papilotami i opiewał zalety długich wizyt u fryzjera. Co więcej, w 1984 roku ukazał się nawet sygnowany nazwiskiem (i twarzą) Orsona Wellesa singiel z wykonywaną przez niego piosenką I Know What It Is To Be Young (But You Don’t Know What It Is To Be Old). Bez mała 70-letni reżyser w banalnych słowach przypomina o ulotności ludzkiego istnienia, ale jego przejmująca liryka najwyraźniej nie trafiła w gusta szerszej publiczności, gdyż utwór nie cieszył się zbytnią popularnością (choć został wydany na siedmiocalowej płycie nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w Wielkiej Brytanii, Belgii i Włoszech).
Dotyk zła
Dominująca narracja na temat przebiegu kariery Orsona Wellesa głosi, że ten wielki czarodziej ekranu, który zahipnotyzował całe pokolenie zafascynowanych nim widzów, krytyków oraz twórców, z czasem stał się podrzędnym magikiem – specem od rutynowych sztuczek z kartami i kiepskich reklam. Welles bowiem jako zjawisko kultury filmowej to postać schizofreniczna: paradoksalnie, im bardziej niezależny chciał być, tym bardziej musiał uzależniać się od komercyjnych źródeł dochodów. Wolał brać pieniądze od reklamodawców, którzy proponowali mu występy poniżej godności, ale nie ingerowali w żaden sposób w autorskie projekty, niż od producentów, którzy wymagaliby nieakceptowalnych dla niego kompromisów.
Szkody, które tym postępowaniem wyrządził swojej reputacji, są chyba nieodwracalne, o czym świadczy nie tylko potoczne wyobrażenie o ostatnich latach jego kariery i życia, ale także liczne parodie, które wciąż pojawiają się od czasu do czasu w amerykańskich programach rozrywkowych lub serialach animowanych (jak na przykład Simpsonowie [2006, sezon XVIII, odcinek 4] czy Animaniaki [1994, odcinek 52]) i pokazują go jako egotycznego i pretensjonalnego hedonistę. Cennym votum separatum jest wspomniana książka McBride’a, który stara się pokazać, że „późny” Welles to być może nie tyle leniwy utracjusz przyjmujący jedynie mało wymagające fuchy, ile raczej ambitny, zapracowany pionier kina niezależnego, którego arcydzieł (jakimi ponoć były nakręcone niemal w całości, lecz nigdy przez niego nie zmontowane The Other Side of the Wind czy Don Kichot) po prostu nie było dane nam zobaczyć.