Dominika Plewik: Działasz na wielu płaszczyznach. Jesteś malarzem, fotografem, projektantem, twórcą instalacji. Która z tych dziedzin jest Ci najbliższa?
Marek Sułek: Zależy którego dnia. To nie do końca żart! Najwięcej czasu poświęcam działaniom w przestrzeni miejskiej, ale często zatracam się w malarstwie czy fotografii. Wszystko zależy od nastroju i wewnętrznej potrzeby, lubię realizować się na różne sposoby. Czasem decydują o tym także czynniki zewnętrzne.
Studiowałeś na warszawskiej ASP oraz na Gerrit Rietveld Academy w Amsterdamie. Czego nauczyłeś się na studiach? Kiedy zdecydowałeś, że będą to studia artystyczne?
Od przysłowiowego przedszkola zajmowałem się pracami plastycznymi, więc później tylko takie studia wchodziły w grę. ASP w Warszawie to wspaniały czas – z profesorami: Ryszardem Winiarskim i Janem Tarasinem; pierwsze akcje w przestrzeni miejskiej na przykład Czerwone na Zielonym.
Rietveld Academy to natomiast nowe, zupełnie inne doświadczenia – holenderskie, minimalistyczne klimaty. Zarówno Warszawa, jak i Amsterdam ugruntowały moją postawę wobec sztuki. Uodporniły mnie na niepożądane wpływy i naciski. Nauczyłem się, by robić swoje, bez zbytniego rozglądania się dookoła. Tylko taka postawa gwarantuje mi wewnętrzny spokój i daje satysfakcję.
Niebieskie drzewa, różowe ziemniaki, drążenie dziury w styropianie… Tworzysz z pozornie banalnych rzeczy. Skąd czerpiesz inspiracje?
Inspiracje są wokół mnie. Na ulicy, w sklepie, na budowie… Czerpię z rzeczy na pozór błahych, nie kojarzonych ze sztuką. Do typowych artystycznych technik dodaję własne. Lubię mieszać – na przykład technikę z naturą, plastik z biologią. Dlatego stosuję dziwne materiały – rośliny, styropian, silikony.
Jesteś także pomysłodawcą praskich Aniołów. Jeden z nich stoi na Ząbkowskiej, drugi wita przyjezdnych przy warszawskim Dworcu Wschodnim. Spędziłeś trochę czasu w Nowym Jorku, Antwerpii, pochodzisz z Tarnowa, a teraz mieszkasz w Warszawie. Czujesz się związany ze stolicą?
Warszawa to moje miasto. Czuję się tu jak w domu i uwielbiam tu tworzyć. Czasami jednak mam ochotę rzucić wszystko i wyjechać. W Nowym Jorku czy Amsterdamie życie artysty, czyli moje, było dużo łatwiejsze. Ale to kwestie życiowych wyborów. Jeden z warszawskich projektów to seria rzeźb porozrzucanych na warszawskiej Pradze. Praskie Aniołki to nietypowej urody „anielskie bobasy” wykonane z błękitnego sztucznego kamienia. To jedna z nielicznych moich trwałych realizacji. Te, z przymrużeniem oka, rzeźby, to rodzaj prezentu dla praskich dzieci, w tym dla mojego synka, Borysa. To również wspomnienie z moich lat dzieciństwa, z Tarnowa, gdzie prawie w każdym domu stała figurka Anioła Stróża, tak jak na praskich podwórkach stoją Madonny.
Realizujesz wiele działań w przestrzeni. Jakiś czas temu dla przestrzeni miejskiej Łodzi stworzyłeś dwa projekty, angażując w nie setki osób. Czy Polacy chętnie włączają się w takie akcje?
Gdańsk, Łódź, Szczecin – to wyjątkowo przychylne miasta do pracy. Dlatego właśnie czasami tam tworzę. Szczególnie wspomniana Łódź, miasto sztuki, filmu, designu, bez nadęcia, bez udawania. Tam sztuka po prostu się dzieje, a ja to wykorzystuję, dorzucając własne akcenty. Czasami są to „duże akcenty” na przykład dwunastometrowy blok styropianu na ul. Piotrkowskiej poddawany masowej destrukcji. Po akcji, w której udział brały setki osób, centrum Łodzi pokryte było fruwającym styropianem.
Powiedziałeś kiedyś, że „stronisz od instytucji, wolisz działania niezależne”. Czy w dzisiejszych czasach artyście łatwo jest być niezależnym?
Stronienie od instytucji wynika z różnych doświadczeń, z poczucia, iż próbują one sterować twórczością artysty. Wiadomo, mają ku temu narzędzia – to one zarządzają środkami, przestrzeniami, pozwoleniami. Nie mam jednak nic przeciwko partnerskiej współpracy, bez ingerencji w obszar prywatny, czyli obszar mojej sztuki. Na takiej zasadzie współpracuję z instytucjami kultury czy też z prywatnymi partnerami, wspierającymi moje działania, na przykład firmą Arbet, która kolejny raz pomaga w realizacji dużego projektu (Maszyna do Wytwarzania Ciszy i Destrukcja=Kreacja). W dzisiejszych czasach bardzo trudno być artystą całkowicie niezależnym – nie żyjemy w próżni, ale i nie ma potrzeby, by się izolować. Inną sprawą jest wewnętrzna potrzeba spokoju, której w większym lub mniejszym stopniu artysta potrzebuje.
Gdzie można obejrzeć Twoje prace?
Ostatnia akcja to Papierowa Łódeczka w Mediolanie. Jest to rzeźba czterometrowej długości, wykonana (jak prawdziwa łódź) z żywic epoksydowych. Jest kopią małej, gazetowej zabaweczki. Lądowa łódeczka, stojąca na placu w centrum miasta (Piazza Gramsci), miała związek z promocją Warszawy podczas Expo 2015.
Moje akcje trzeba śledzić na bieżąco, ponieważ ich żywot jest zwykle krótki, kilkudniowy. Pozostają jako dokumentacja fotograficzna i filmowa, w Internecie, na Facebooku. Inaczej z obrazami, rzeźbami, czy fotografiami, które można oglądać na żywo w mojej pracowni nr 13, przy ul. Lubelskiej 30/32 w Warszawie.
Zdradzisz, jakie masz plany na najbliższy czas?
Czeka mnie dużo pracy, w realizacji jest kilka projektów. Najbliższe dni to powrót Papierowej Łódeczki na Wisłę. Ta zeszłoroczna wersja przeznaczona jest na wodę, więc będzie pływać w okolicach Mostu Poniatowskiego.
Kolejne działanie to akcja Destrukcja=Kreacja. Będzie to największe z moich dotychczasowych tego typu „styropianowych” działań. Wszyscy zainteresowani (dziesiątki osób) będą wspólnie tworzyć „wielkie dzieło”, niszcząc własnoręcznie wielką bryłę styropianu. Ogromna ciężarówka z materiałem, od wspomnianej wspierającej akcję firmy, już przyjechała. Po zatwierdzeniu lokalizacji, ruszamy!