Thomas Hobbes
Tym, czym dla Machiavellego okazał się Książę, dla Hobbesa stał się (o wiele obszerniejszy) Lewiatan. Tym, czym dla współczesnej popularności Florentczyka jest maksyma „Cel uświęca środki”, dla Anglika byłaby zaś chyba sentencja „Wojna wszystkich ze wszystkimi” (ewentualnie wątek tzw. umowy społecznej). Dla swoistego porównania politycznych idei obu panów, których, co ciekawe, kilka spraw łączyło – choćby podzielany przez obydwu pogląd o konieczności prymatu władzy świeckiej nad religijną – warto zacząć od zarysowania wizji stosunków społecznych, jaką myśliciel przedstawił w swojej reprezentatywnej księdze. Gdzie dopatrywać się więc genezy wspomnianej w cytacie wojny?
Jeśli zaufać Hobbesowi, wypadałoby rozpocząć od tego, że, jak śpiewała nie tak dawno Dorota Masłowska, (proto)społeczeństwo jest niemiłe. Jednostki, bez jakiegokolwiek nadzoru (czy to prawnego, czy religijnego), stawiają według filozofa swój interes ponad dobrem wspólnym, a tym samym szybko pojawia się nierówność, bo gdy dwie kierujące się subiektywnymi motywami osoby – słabsza i silniejsza – obiorą sobie ten sam cel, łatwo się domyślić, która z nich zwycięży kosztem której. Tym samym świat staje się miejscem niesprawiedliwości, chaosu, niepewności, przemocy, zupełnie jak (w mikroskali) we Władcy much Williama Goldinga.
W refleksji tej pojawia się więc kluczowy u Hobbesa dylemat: wolność czy bezpieczeństwo? Dylemat, który w zachodniej myśli analizowany i odmieniany był przez chyba wszystkie przypadki: od intrygujących rozważań Norberta Eliasa (Przemiany obyczajów w cywilizacji Zachodu), który, m.in. na przykładzie zwykłej sytuacji doświadczanej przez nas w trakcie przechodzenia na światłach drogowych, gdzie, choć wszyscy chcielibyśmy iść/jechać jak najszybciej, jednak cierpliwie czekamy, pokazuje, jak dostosowujemy się do niemej umowy społecznej dla zminimalizowania ryzyka (pozdrowienia dla wszystkich przebiegających w ostatniej chwili na „czerwonym”!), przez polemikę ze strony np. Johna Locke’a po… bieżące spory polityczne, chociażby libertarian i zwolenników państwa opiekuńczego, gdzie dominującą rolę odgrywa kwestia proporcji wolności lub bezpieczeństwa w różnych obszarach codziennego życia czy gospodarki. Przy wszystkich tych późniejszych dywagacjach, zerojedynkowe stanowisko Hobbesa wygląda dość klarownie
i, ogromnie upraszczając, można zawrzeć je w takim oto ultimatum: „Albo się dogadamy i odpuścimy możliwość robienia co nam się tylko podoba, a w zamian, na rzecz świętego spokoju, podporządkujemy się komuś, kto będzie miał prawo wszystkim nam rozkazywać, albo w takiej niepewności i rywalizacji będziemy trwać już zawsze. A wtedy biada najsłabszym spośród nas”.
Filozofowi zarzucano później, że jego wizja stanu natury jest raczej tylko prywatną projekcją, gdyż nie ma żadnych stricte biologicznych dowodów na to, że życie
w stadium, nazwijmy je, przedspołecznym wyglądało w taki właśnie sposób (często podnosi się w tym przypadku chociażby kwestię ludzkiego altruizmu). Warto mieć też na uwadze, że nasza egzystencja jest w myśli Hobbesa w dużej mierze sprowadzona do dwóch newralgicznych stanów: a) poszukiwania przyjemności b) unikania bólu. Cały ten punkt wyjścia stanowił oczywiście znakomity pretekst do postulatu o silnym władcy, który to chaotyczne, zdecentralizowane uniwersum byłby w stanie silną ręką uporządkować. Na wieść o tak sztucznym charakterze państwa ponownie „zapłakałby” Arystoteles. Ponownie, gdyż, tak jak pisałem, policzek wymierzył mu swoim pomysłem z władcą absolutnym również Machiavelli.
Angielski myśliciel doskonale odnalazłby się również w dzisiejszym świecie mediów bądź w public relations. Wyznawał bowiem zasadę, że przed ludem powinno ukrywać się niewygodne informacje, które mogą go rozjuszyć. O ile więc u Machiavellego zastaliśmy despotyzm jako model wzorcowy, tak u Hobbesa hegemona wybieramy z rozsądku, po szybkim, wspólnym przekalkulowaniu związanych z tym zysków (bezpieczeństwo za niewolę) i strat (niewola za bezpieczeństwo). Przewrotne wydają mi się w tym kontekście apokaliptyczne wręcz słowa Michela Foucault, który pisał wieeele lat później (XX wiek), dewastując jednocześnie zasadność wspomnianej alternatywy, że okresy pokoju są tak naprawdę tylko i wyłącznie pewnymi przerwami, przystankami pomiędzy czasem dla nas naturalnym, czasem wojny. I patrząc zarówno na historię, jak i na czasy bieżące, trudno tu, mimo że z ciężkim sercem, choćby częściowo nie przyznać Foucaultowi racji. Ale że zrobiło się już chyba odrobinę zbyt poważnie, najwyższy czas pogapić się trochę na zajadającego pizzę chomika.