Przystępując do pisania niniejszego tekstu – do którego przyczynkiem była wystawa (Nie)dotykaj!, poświęcona kwestii „obecności” dotyku w pracach współczesnych artystów – kluczowa stała się dla mnie próba odpowiedzi na następujące pytanie: co czuję, doświadczając zebranych tu prac bezpośrednio – poprzez dotyk, oraz pośrednio – za pomocą wzroku, choć ciągle przy poczuciu ich fizycznej bliskości. Opisanie tych doznań, jak się jednak okazało, nie jest wcale prostym zadaniem. „Językowi giętkiemu” trudno opowiedzieć o tym, co myśli głowa, ale jeszcze trudniej wyrazić to, co poczuje ciało. Wrażenia, jakie mają w nim swoje źródło, z natury rzeczy wymykają się werbalizacji i intelektualnej spekulacji – zdecydowanie bliżej im do sfery emocji i uczuć, a z ich przekazywaniem też są problemy. Nie znaczy to jednak, że należy rezygnować z podejmowania prób rozpoznania i nazwania tych stanów. Niemniej stanowi to nie lada wyzwanie…
Ale zacznijmy od początku. Wkraczając w przestrzeń wystawy, już od progu otwierają się wyjątkowe możliwości: wszystkie obiekty zgromadzone w pierwszej sali mam (dosłownie!) w zasięgu ręki. Pojawia się niedowierzanie, a za nim niepokój, bo, jak na galeryjne realia, jest to sytuacja raczej niecodzienna. Mimo lekkiej obawy, czy zaraz nie zostanę upomniana przez któregoś z opiekunów ekspozycji, decyduję się na bezpośredni kontakt z pracami. Na pierwszy ogień idzie Stymulator wrażeń nieadekwatnych – instalacja zainspirowana ideą rzeźbiarza Andrzeja Pawłowskiego. Podchodzę i postępuję zgodnie z instrukcją: by przekonać się, co kryje się w środku specjalnie skonstruowanego pudła, wkładam rękę w jeden z otworów w nim wyciętych, podczas gdy przez drugi z wzierników, znajdujący się na wysokości moich oczu, staram się zbadać sytuację wzrokiem. Efekt: to, co widzę i to, co czuję pod palcami kompletnie się rozmija. Następuje konfuzja. Inne faktury, temperatura, przywoływane skojarzenia. Moment wyboru: któremu zmysłowi mam zawierzyć, kiedy oba dostarczają tak skrajnie różnych doświadczeń? Co kreuje ułudę: dotyk czy wzrok? A może żadne z nich nie kłamie? W głowie mętlik.
Praca Aleksandry Ska Object in Possession to kolejne zadanie w teście zmysłów na „prawdomówność”. Gdy z dystansu patrzę na tę instalację złożoną z charakterystycznych kolumn – nawiązujących swoim kształtem do słynnych realizacji Constantina Brâncuşiego – trudno mi jednoznacznie określić, z jakiego materiału są one wykonane. Biały kolor i gładka faktura, które mogę dostrzec z daleka, sugerują niewiele. Jednak, jako że mam do czynienia z elementami w kształcie podpór, skłonna jestem uznać, że do ich stworzenia użyte zostało twarde tworzywo, zapewniające kolumnom właściwą stabilność. Nic bardziej mylnego. Po zbadaniu obiektów za pomocą dłoni, okazuje się, że to nie marmur, ale pianka, która na dodatek przez moment „pamięta” mój dotyk, by po chwili wrócić do swojego pierwotnego kształtu. Zaintrygowana sytuacją, z dumą mogę powiedzieć: podziałałam na dzieło! zostawiłam na nim swój ulotny ślad! Ale to za mało. Chcę więcej. Przytulam się więc do kolumny i – zgodnie z sugestią zawartą w tytule – czynię z niej obiekt, który biorę w posiadanie.
Inne prace zgromadzone w tej części ekspozycji to przedmioty, z którymi można wejść w głębszy, a nawet bardzo intymny kontakt. Sztuce bowiem zdarza się czasami zejść z piedestału i pozwolić się potraktować odrobinę mniej serio. Królik Basi Bańdy „mruga okiem” zwłaszcza w stronę młodszej widowni, obchodzącej się z nim jak z maskotką. W stosunku do prac Iwony Demko również można pozwolić sobie na daleko idącą poufałość. Takiej okazji nie mogę przepuścić! Obite miękkimi tkaninami, różowe obiekty tej artystki pozwalam sobie więc rozsupływać (Uwikłane), perwersyjnie macać (Sheela_na_gig), dotykać, głaskać, tulić… po prostu się (z) nimi bawić. Temperatura relacji między mną – odbiorcą – a dziełem sztuki zaczyna rosnąć. Dużą frajdę przynosi też interakcja z Protezami Damiana Reniszyna. W czasie spotkania z tymi obiektami także dochodzi do poważnego naruszenia zasad galeryjnego savoir-vivre’u. Przy bliższym „poznaniu”, okazują się one rekwizytami przeznaczonymi do niecodziennych gier z własnym ciałem.
Dalsza część wystawy to sfera malarska, zdominowana przez mężczyzn. Prace Tomasza Ciecierskiego, Krzysztofa Gliszczyńskiego czy Włodzimierza Pawlaka są silnie haptyczne, jednak w zupełnie innym sensie i wymiarze niż te, z którymi zetknęłam się chwilę wcześniej. Obrazy i instalacje malarskie wspomnianych artystów – złożone z kolorowych gąbek używanych do czyszczenia pędzli, gumowych rękawiczek zabrudzonych pigmentem czy nawarstwiających się na płótnie farb o soczystych barwnych – kuszą swą materialnością i namacalną bliskością. Nęcą, by dotknąć ich choć opuszkiem palca. Należą jednak już do grona prac objętych klauzulą „nietykalności”. Mogę nasycić nimi wyłącznie wzrok – nic ponadto. Pragnienie dotyku nie znajdzie spełnienia. Muszę się do tego przyzwyczaić, bo już do końca zwiedzania wystawy obowiązywać mnie będzie dyrektywa „trzymaj ręce przy sobie”. A podporządkowanie temu zakazowi jest niezwykle trudne, zwłaszcza w momencie, gdy stykam się z niezwykle sensualnymi pracami licznie reprezentowanych na wystawie kobiet-artystek. Dzieła klasyczek polskiej sztuki powojennej, ale też twórczyń młodego pokolenia, działają prowokacyjnie i pobudzają do taktylnego kontaktu, głównie za sprawą użytych w nich materiałów. Gipsowe odlewy fragmentów ciała (brzuch Aliny Szapocznikow) i formy quasi-organiczne (ceramiczne Bebechy i Flaki Kariny Marusińskiej); hafty, wyszywanki i inne ręczne robótki obecne w obrazach Basi Bańdy i Beaty Ewy Białeckiej; miękkie tkaniny w pastelowych barwach wykorzystywane przez Marię Pinińską-Bereś do tworzenia obiektów artystycznych – to tylko przykłady tych niezwykle intrygujących plastycznie materii, bardzo bliskich (mojej) kobiecej wrażliwości. Czysto formalne jakości poszczególnych prac znajdują też niekiedy uzupełnienie w ich warstwie tematycznej, wynikającej bezpośrednio z zainteresowań artystek naturą ich własnej płci i różnymi – także biologicznymi – jej aspektami (Pads Aleksandry Ska czy Każda inna Beaty Szczepaniak).
Przemierzanie przestrzeni wystawy to wędrówka prowadząca z obszarów, w których dominuje lekka, nieco kokieteryjna atmosfera, ku terytoriom coraz bardziej niepokojącym. W tych ostatnich główny akcent pada na cielesność i jej skrywane tajemnice, chowające się za zasłoną przemilczeń i niedomówień. Tu moją szczególną uwagę zwróciły wyjątkowe prace Pawła Matyszewskiego i Magdaleny Moskwy – przedstawicieli „malarskiej dermatologii” (wśród nich także Bartosz Kokosiński ze swym cyklem Skóry) – odnoszące się do problemu niedoskonałości ciała i bólu, który może sprawiać interakcja z żywą tkanką. Jednak gdy na jednym biegunie jest cierpienie, na drugim pojawia się przyjemność i rozkosz. Uwodzicielski powab emanuje zwłaszcza z Poduszek erotycznych Barbary Falender – z pozoru niewinnych, niemal abstrakcyjnych rzeźb, które dopiero przy bliższym oglądzie ujawniają swój zmysłowo-seksualny wymiar. Są to oddane w kamieniu kształty ciał kochanków i fałdy otulającej ich pościeli. Oglądając te prace nie mogłam oprzeć się wrażeniu ciepła bijącego z zimnego zwykle marmuru oraz niezwykłej miękkości wydobytej z tego twardego materiału. Nie pozostawiają one wątpliwości – to właśnie poprzez dotyk miłość może manifestować się w sposób najpełniejszy…
Wystawę (Nie) dotykaj! bardziej się przeżywa niż ogląda. Jej „czucie” odbywa się nie tylko poprzez zaangażowanie dłoni w percepcję niektórych prac. Doświadcza się jej też wewnątrz ciała, a także w umyśle, gdzie dotyk – w większości przypadków niemożliwy do realizacji w swym fizycznym wymiarze – finalizuje się w sferze wyobraźni. Odbiór całej ekspozycji siłą rzeczy jest więc bardzo osobisty, a odbiorca zostaje tu zindywidualizowany, jego rola dowartościowana, a istotność jego doświadczeń w procesie budowania znaczeń – podkreślona. Co warto jednak odnotować, wystawa stanowi także wyrazisty głos w dyskusji o potrzebie dokonania pewnych przewartościowań w postrzeganiu historii sztuki najnowszej. Jednym z jej głównych celów – czego nie kryje kuratorka – jest dokonanie podkopu pod kanonem sztuki polskiej po 1945 roku i zwrócenie uwagi na potrzebę zrewidowania akcentowanych w nim (wzrokocentrycznych) narracji.