Dawid Myśliwiec: Czym dla Stefana Laudyna jest Warszawski Festiwal Filmowy?
Stefan Laudyn: Stałym zajęciem, które daje mi satysfakcję, które lubię i które staram się jak najlepiej wykonywać.
Pod względem rangi nadanej przez Międzynarodową Federację Stowarzyszeń Producentów Filmowych WFF znajduje się w tym samym gronie, co Cannes, Berlin czy Karlove Vary. Czy warszawska impreza ma ambicje, by dorównać renomą najważniejszym festiwalom Francji, Niemiec czy Czech?
Nie, bo to wiązałoby się z koniecznością zwiększenia budżetu mniej więcej dziesięciokrotnie, co nie jest realne, a poza tym wtedy trudniej byłoby nam zachować niezależność.
Co należy zrobić, by Warszawa jeszcze mocniej zarysowała się na mapie światowych festiwali?
Myślę, że już niewiele da się zrobić. Jak na festiwal, który pojawił się na mapie w czasie, gdy inne festiwale miały już po kilkadziesiąt lat doświadczeń, oraz jak na festiwal, który w porównaniu ze światową czołówką ma śmiesznie mały budżet, zrobiliśmy już prawie wszystko. Jesteśmy uznawani za jeden z kilkunastu najlepszych festiwali na świecie.
Jakie są największe osiągnięcia festiwalu, a czego jeszcze nie udało się wprowadzić w życie?
Największym osiągnięciem jest to, że przetrwaliśmy. Czasami wprowadzanie nowych rozwiązań trwa kilka lat, więc trudno powiedzieć, czego się nie udało wprowadzić. W każdym razie udało nam się bardzo wiele.
Na jakich festiwalach wzoruje się Pan, organizując WFF?
Nie wzoruję się na żadnym, ale uczę się od wszystkich.
Czy mógłby Pan wymienić 3 tytuły, bez których nie byłoby tegorocznej edycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego?
Nie ma takich tytułów. Gdyby były, to mielibyśmy w programie trzy filmy, a mamy nieco więcej.