Przy okazji, wszystkim zainteresowanym takimi dźwiękami pozwolę sobie polecić cykl tekstów, w którym staram się prezentować różne ciekawe (w mojej ocenie) egzotyczne gatunki – m.in. utrzymane trochę w allenowskim duchu. Na tym dzień się oczywiście nie skończył. W klubie festiwalowym swój koncert zagrali Gruzini z Asea Sool, którzy w całkiem ciekawy sposób łączą lokalne naleciałości m.in. z zachodnim rockiem w stylu The Kills, a dla najwytrwalszych (tym, którzy wytrzymali w tym chłodzie, szczerze winszuję, ja słuchałem w radio) pozostała jeszcze nadawana na żywo z Lublina audycja Hirka Wrony o czarnej muzyce.
Ormianie z Unaesthetic, którym przyszło zainaugurować czwarty dzień imprezy, w swojej stylistyce zagrali naprawdę poprawnie, tyle że hermetyczne, stricte metalowe kompozycje podobne tym, jakie zaprezentowali, to trochę nie moja bajka. Niemniej, trzeba przyznać, że głęboki wokal lidera robi wrażenie i jeśli marketingowo grupa będzie dobrze prowadzona/się prowadzić to w przyszłości rzeczywiście może zaistnieć na światowych scenach. Zwłaszcza że, wnosząc z konferansjerki, Vladimir Melikyan wydaje się być bardzo wrażliwym człowiekiem i ten kontrast pomiędzy drapieżną muzyką a szczerym wzruszeniem, że ktoś na nich przyszedł i że to zaszczyt i wyzwanie występować na tak interdyscyplinarnym festiwalu, był chyba w tym występie najbardziej ujmujący.
Wybór tria Jacaszek/Trzaska/Budzyński jako supportu dla EN był doskonałą decyzją. Rimbaud, bo taką nazwę nosi ich wspólny projekt, doskonale łączy w sobie cechy i talenty wszystkich zaangażowanych w niego muzyków (których do tej pory miałem przyjemność oglądać na żywo solo lub w innych składach). Michał Jacaszek jest tu więc odpowiedzialny za przestrzenne, hałaśliwe, elektroniczne podkłady, Tomasz Budzyński wypluwa z siebie rwane, niepokojące frazy i strzępy słów, zaś Mikołaj Trzaska wykorzystuje saksofon w równie przeszywający i dionizyjski sposób, jak zdarzało się to choćby Johnowi Zornowi. Arthur Rimbaud z pewnością by przyklasnął. Przyklaskuję i ja, bo dzięki temu występowi w poezję Francuza, którą znam póki co dość pobieżnie, z wielką chęcią wgryzę się jeszcze raz, ilustrując ją sobie w głowie właśnie brzmieniami wykreowanymi przez zespół. Mam nadzieję, że właśnie taki efekt chcieli panowie wywrzeć na słuchaczu. A tymczasem, już po jakichś czterdziestu minutach…
Co tu dużo gadać. Koncert największej gwiazdy festiwalu (Einstürzende Neubauten) był dokładnie taki, jaki miał być, a upiorny, gdy milczał, zaś budzący sympatię za każdym razem gdy się odezwał Blixa Bargeld, wraz ze swoją macierzystą formacją podobał mi się jeszcze bardziej, niż na niegdysiejszym koncercie na katowickim Offie (występował wtedy razem z Carstenem Nicolaiem – Alva Noto – pod szyldem anbb). Zgodnie z oczekiwaniami fantastycznie wypadło na żywo zwłaszcza Let’s Do It A Dada – utwór bazujący na łagodnych, choć demonicznych partiach, okalanych co jakiś czas tanecznymi (sic!) eksplozjami noise’u. Nie zabrakło również kreatywnych pod kątem stricte koncertowym rozwiązań; zespół serwował nam a to oślepiające świecenie po oczach wszystkimi reflektorami w Sonnenbarke, a to przeróżne aktywności spod znaku do it yourself polegające zarówno na wydobywaniu dźwięków z tego, czym zasłynęli, czyli niekonwencjonalnych, gdyby spojrzeć na nie jako na instrumenty, przedmiotów i maszyn, jak i na zabawach wizualnych (ot, choćby poetycko pękająca do rytmu szyba, blacha, czy cokolwiek to było, jako żywa ilustracja zdehumanizowanego brzmienia). Urzekła też oczywiście minimalistyczna Sabrina, a usytuowany w czerwonym świetle maestro Bargeld budził w jej trakcie skojarzenie z postacią detektywa Coopera przemierzającego tajemniczy pokój z tańczącym karłem w Miasteczku Twin Peaks. W setliście pojawiły się również Die Befindlichkeit des Landes z legendarnym już zaśpiewem „Mela mela mela mela melancholia…”, Unvollstandigkeit, Youme & Meyou czy, ku mej uciesze, fragmenty złowieszczego Halber Mensch. A wszystko to spuentowane jeszcze podwójnymi bisami. Przyznam, obawiałem się trochę o nagłośnienie, ale organizatorzy stanęli na wysokości zadania i wszystkie audialne subtelności serwowane przez zespół (Alexander Hacke i N.U. Unruh robili co w ich mocy, by nie odstępować od frontmana) były doskonale słyszalne. Bez wątpienia mieliśmy więc w Lublinie do czynienia z jednym z najważniejszych muzycznych wydarzeń tego roku w Polsce. Na zakończenie dnia w klubie festiwalowym odbył się jeszcze występ ukraińskiego trio Kasai, w trakcie którego panowie swymi eksperymentalnymi instrumentalami dali nam trochę odetchnąć. Podobnie jak w przypadku Warsaw Afrobeat Orchestra – jeśli ktoś nie był, a jest ciekaw, jak się spisali, koncertowemu wcieleniu grupy można przyjrzeć się na spokojnie tutaj (słuchawki rekomendowane).
Nie mogłem niestety uczestniczyć w ostatnim, piątym dniu imprezy (z najprawdopodobniej najrówniejszym składem), ale wszyscy, którzy pojawili się na koncertach, z pewnością byli usatysfakcjonowani. Na scenie zameldowało się najpierw zjawiskowe amerykańskie folkowe duo Faun Fables – autorzy kilku intrygujących płyt (szczególnie polecam Mother Twilight i Family Album) i takich utworów jak choćby Sleepwalker, Eyes of a Bird czy Ode to Rejection. Następnie Lublin wziął we władanie wraz ze swoim zespołem luksemburski mistrz wibrafonu, Pascal Schumacher. Nie mogło więc zabraknąć estetycznych zachwytów (świetni instrumentaliści towarzyszący muzykowi) oraz wzruszeń, bo instrument ten potrafi przecież zabrzmieć na żywo bardzo melancholijnie. Kolejną perełką w line-upie imprezy był projekt Olo Walicki Kaszebe – erudycyjna big bandowa wariacja na temat kultury Kaszub, ukierunkowana jednak na festiwalu w stronę interpretacji muzyki ormiańskiej. Dodatkowym smaczkiem była kooperacja artystów z nestorem polskiego jazzu, Zbigniewem Namysłowskim. Na zakończenie zaprezentowały się zaś trzy przesympatyczne Gruzinki, czyli Trio Mandili, które zasłynęły swym niegdysiejszym spontanicznym nagraniem (Apareka) popełnionym w trakcie spaceru po rodzinnych okolicach.
Bądźmy szczerzy: wpisywanie wszelakich eventów w tzw. tkankę miejską to ryzykowna zabawa i często nie do końca się udaje. W przypadku Innych Brzmień klimat Starego Miasta (nie sądziłem, że w Lublinie jest ono aż tak ładne) sprawdził się doskonale, a monumentalny zamek, zabytkowe mury (takie smaczki jak oplecenie ich np. obrazami Boscha to majstersztyk), bramy i kamienice stworzyły doskonałą aurę festiwalową. Do tego, mimo że impreza była otwarta dla wszystkich, poza jednym incydentem na Einstürzende Neubauten (kilka osób, które przyszły przede wszystkim pogadać i ponarzekać, a nawet wdawać się nawzajem w jakieś mikrokonflikty), nie odnotowałem żadnych negatywnych zachowań czy przypadkowych postaci przeszkadzających reszcie w odbiorze koncertów. Szkoda tylko, że pogoda nie rozpieszczała i przez pierwsze trzy dni było tak zimno (wiatr + temperatura), że duża część publiczności – zwłaszcza przy koncertach na otwartych scenach – trzęsła się z zimna już w okolicach 22.00.
Z drobnostek do ewentualnego rozważenia za rok: przeszkadzało mi trochę, że w Klubie Festiwalowym rozstawione były leżaki i publiczność z przodu wyłącznie siedziała – nawet na żywszych koncertach. Rozumiem że chodziło o wytworzenie atmosfery chilloutu i wszystkiego co z tym związane, ale jednak przy tanecznym, wyśpiewywanym przez wokalistę Kabaret Dr. Caligariho Discoteca czy przy gitarowych kulminacjach u The Plastic People of the Universe trochę groteskowo wyglądał ten, niejako wymuszony architekturą przestrzeni, zupełny marazm ze strony słuchaczy. Pochwały, i uczestnikom i osobom dbającym o warunki sanitarne, należą się z kolei za to, że miejskie, darmowe szalety pozostawały w dobrym stanie przez cały festiwal, ba, z kranów leciała tam ciepła woda, co w stosunku do plenerowych imprez (Open’ery, Offy etc.) było naprawdę komfortowym dodatkiem, a przy aurze jaką mieliśmy w Lublinie nieraz „ratowało życie”. Jako narrator bardzo dobrze sprawdził się zaś związany z miastem dziennikarz i lektor Józef Szopiński (paradoksalnie, jedyna jego wpadka jaką odnotowałem przydarzyła mu się przed koncertem… Neubautenów, gdy ich trzydziestopięciolecie na scenie określił dwudziestopięcioleciem, ale przecież wszyscy byliśmy wtedy rozemocjonowani). Jak widzicie, wrażenia są zdecydowanie pozytywne, więc, po prostu, zachęcam wszystkich, także tych, którzy teraz nie mogli, by w trakcie kolejnej edycji znaleźli kilka dni, by na Inne Brzmienia się wybrać. Taka presja na organizatorów z pewnością przyniesie kolejny wart zainteresowania line-up za rok!