Roland Zarzycki: Panie profesorze, czym jest ostentacja polityczna?
Adam Chmielewski: Uważam, że jest to jeden z głównych problemów polskiej polityki lokalnej. Zarazem jednak jest to przymiot każdej demokracji. Demokracja jest przestrzenią, do której ludzie wkraczają po to, aby współdecydować o wyborze osób do sprawowania władzy. Zadaniem osób wyłonionych w ten sposób jest sprawowanie władzy przez diagnozowanie problemów, ich rozwiązywanie, a ze swoich działań mają być rozliczane w demokratyczny sposób. Jednak sam proces wyłaniania kandydatów w demokracji medialnej nakłania owych kandydatów do skupiania się na autoprezentacji, która wzbudzi wyborczą aprobatę, tj. pozyska im większą liczbę głosów. To zaś z biegiem czasu prowadzi do sytuacji, w której ludzie przywiązują większą wagę do autoprezentacji wizerunkowej aniżeli do kompetencji w rozwiązywaniu problemów i w słuchaniu głosu demokratycznego. Widzimy więc burmistrzów wyłonionych w wyborach demokratycznych – bo tego wymaga ustawa – którzy w zabieganiu o przyszłe wybory koncentrują się w czasie swojej kadencji sprawowania władzy na realizacji projektów, które przysporzą im zwolenników w perspektywie wyborów kolejnych, nawet jeśli nie jest to zgodne z interesem samej społeczności lokalnej, ale przyniesie im poklask. Z kolei ludzie przyzwyczajani do tego rodzaju kiełbasy wyborczej zaczynają się jej domagać, nawet jeśli nie jest to w ich interesie. W konsekwencji na plan dalszy spychany jest głos fachowców, który nie przebija się do świadomości publicznej aż do momentu kryzysu, gdy okazuje się, że na przykład gmina zadłużona jest powyżej uszu, jak to bywa w wielu przypadkach, w których burmistrz skoncentrował się na budowie spektakularnych „aquaparków” zamiast ważnych, a być może ważniejszych, jednak nie dość spektakularnych poboczy drogowych. Innymi słowy, kandydaci na burmistrzów są na mocy obecnego systemu demokracji lokalnej w Polsce zaprzężeni do wyborczego wyścigu szczurów, w którym walczą o uznanie, a kiedy już zdobędą władzę, stają się głównymi podmiotami zmuszającymi kierowane przez siebie miasta i ich mieszkańców do takiego samego wyścigu. Wszystko to odbywa się naturalnie na koszt mieszkańców.
W pewnym sensie obserwować możemy tu więc mechanizm komodyfikacji samej demokracji lokalnej. Czy więc także w tych kategoriach rozpatrywać można naszą Europejską Stolicę Kultury? Na ile jest ona spektakularnym narzędziem ostentacji lokalnej władzy, a na ile autentycznym projektem kulturalno-społecznym?
W tym sensie jest to moim zdaniem właśnie dobry przykład dążenia lokalnej władzy politycznej do ostentacji. Jeżeli tak spojrzeć na tę kwestię, to trzeba powiedzieć, iż projekt ESK jest po prostu źle urodzony. Miasto wahało się, czy do konkursu w ogóle przystąpić, obawiając się pośmiewiska, jakim mogło się stać skutkiem porażki, porażka zaś była bardzo możliwa. Władza, której celem jest nade wszystko dążenie do dalszego trwania, jak ognia boi się porażki. Przypomnę, że Wrocław już kilka takich spektakularnych porażek miał za sobą. Sądzę, że zadanie napisania aplikacji ostatecznie powierzono mnie, ponieważ moja kandydatura była bardzo dogodna dla władz miasta. W przypadku porażki wstydem okryłby się ktoś spoza kręgu elit związanych z magistratem. Dziś rozumiem, że władze miasta do tego konkursu przystąpić bardzo chciały, jednocześnie jednak nie miały wiary, że będą w stanie przedstawić aplikację, która przyniesie sukces. Lęk przed wyrządzeniem sobie szkód wizerunkowych – a wizerunek jest przecież dla władz Wrocławia najważniejszy – od początku był więc głównym hamulcem, z powodu którego miasto przystąpiło do tworzenia swojej kandydatury w tym konkursie jako jedno z ostatnich w Polsce.
Jak pan wie, po objęciu stanowiska dyrektora instytucji odpowiedzialnej za stworzenie kandydatury Wrocławia do ESK nie miałem szczególnej ochoty współpracować z urzędnikami miejskimi; ich zależność od najwyższej władzy lokalnej sprawiała, że lękali się uczynić cokolwiek, co naraziłoby ich pozycję. Z powodu paraliżującego lęku przez tym ryzykiem w sprawach naprawdę ważnych nie byli więc zbytnio pomocni; dlatego do współpracy zaprosiłem pana i inne osoby spoza urzędu. Doskonale pan też wie, że aplikacja pisana była właśnie przez nas w sporej mierze wbrew rozmaitym oczekiwaniom i żądaniom niektórych urzędników, którzy chcieli nam narzucić rozmaite idee, a zarazem do naszej pracy odnosili się w sposób skrajnie krytyczny. Wiązało się to także z tym, że stwarzano nam celowo przeszkody, abyśmy tego procesu nie mogli ukończyć w takim kształcie, jaki uważaliśmy za słuszny. Podobnie nie mogliśmy też realizować wymyślonych przez nas projektów – cały czas szło o pełną kontrolę magistratu nad sytuacją i nad ewentualnymi konsekwencjami.
Czy takiemu miastu jest potrzebna ESK? Myślę, że każda władza w każdym mieście chciałaby mieć taki tytuł, bo to duży prestiż. A czy to się przeobrazi w sukces w sensie pobudzenia życia kulturalnego…? Obawiam się, że nie, ponieważ po tych złych narodzinach niewątpliwy sukces tego projektu został przechwycony przez władze miejskie i przekształcony właśnie w nic innego, jak tylko kolejne ćwiczenie w ostentacji.
Bardzo dobrze pamiętam jeden z pierwszych dni pracy nad aplikacją, kiedy zwołał pan spotkanie i – w atmosferze niepewności, wszyscy bowiem byliśmy w tej sytuacji zupełnie nowi – stanowczo powiedział: „Bierzmy się więc do roboty i po prostu to wygrajmy”. Wiele osób spojrzało wtedy po sobie z powątpiewaniem, ale dla mnie słowa te stały się autentycznym źródłem motywacji. Z perspektywy dnia dzisiejszego wypada jednak zapytać, czy wygraliśmy rzeczywiście? Czy wygrał na tym Wrocław?
Powiedziałem tak z pełną świadomością, że możemy wygrać. To zwycięstwo ma wiele aspektów. Pozyskanie samego tytułu jest zwycięstwem niekwestionowanym, zwłaszcza że było tak trudne. Także z tego względu, że mieliśmy zaledwie siedem miesięcy na napisanie aplikacji, podczas gdy inne miasta pracowały dużo dłużej, czasami kilka lat. Ale czy miasto jako społeczność wygrało? Tutaj ocena nie może być tak jednoznaczna, ponieważ te niedługie dwa lata, jakie my mieliśmy do dyspozycji, nie mogły wystarczyć, by przekuć sukces w konkursie na sukces miasta, obecne zaś kierownictwo zespołu ESK od trzech lat szansy tej nie wykorzystuje.
A przypomnę, o co chodziło w tej naszej aplikacji. Zburzyliśmy w niej dobre samopoczucie władz, albowiem, wbrew temu samopoczuciu, sam fakt posiadania mocnych ośrodków kultury nie oznacza jeszcze pełni sukcesu. Zadaliśmy pytanie, na ile te mocne ośrodki kultury oddziałują społecznie, na ile faktycznie służą miastu, jego mieszkańcom. Diagnoza była bardzo sceptyczna. Została poparta badaniami socjologicznymi i okazało się, że ze względu na liczne wykluczenia społeczny udział w kulturze jest bardzo niski. W tym sensie należy zapytać, czy program działania, czy – nie ukrywajmy – inżynierski program działania w kulturze, pobudzania pasywnego i aktywnego w niej uczestnictwa się powiedzie. Czy uczestnictwo się zwiększy? Moim zdaniem się nie zwiększy. A jeżeli już się zwiększył, jak w przypadku widowni teatralnej, to jest to konsekwencją, po pierwsze, zainicjowania debaty, która zresztą miała wpływ daleko silniejszy na elity miejskie niż na społeczność miasta, a po drugie, większej aktywności samych zarządców kultury. Można więc powiedzieć, że częściowy sukces już odnieśliśmy. Czy natomiast będzie to ten sukces, o którym myśmy marzyli? Osobiście w to wątpię.
Obecny program ESK znów chyba faworyzuje tę silną już we Wrocławiu kulturę instytucjonalną, kosztem dalszego marginalizowania kultury niezależnej?
Problem z organizacjami pozarządowymi realizującymi inicjatywy kulturalno-społeczne jest taki, że w istotnej mierze powstały one po to, by być grantobiorcami środków udostępnionych przez władze publiczne. To nie jest zjawisko całkowicie negatywne, ponieważ bardzo często realizują wartościowe projekty. Wiadomo też, że instytucje kulturalne, liczne w mieście, cierpią na deficyty finansowe. Wiemy również, że instytucje dzielnicowe, rozmaite domy kultury, spełniają znakomicie rolę edukacyjną dla dzieci, jednak mogłyby oddziaływać jeszcze szerzej. Program ESK można byłoby wykorzystać do aktywnego komunikowania, że uczestnictwo w kulturze jest prawem każdego mieszkańca, ponieważ funkcjonowanie tych instytucji jest finansowane z podatków nas wszystkich.
I o to też chyba chodziło w Przestrzeniach dla piękna, haśle ESK we Wrocławiu?
Absolutnie tak. Powiedzmy wprost: znaczna część mieszkańców, w tym najgorzej usytuowani, finansują z własnych pieniędzy elitarną rozrywkę dla bardzo wąskiej grupy ludzi, którzy takiego wsparcia finansowego w ogóle nie potrzebują. To tylko pogłębia istniejące nierówności w dostępie do kultury. A przecież nasz cel był odwrotny. Zaplanowany na rok 2016 spektakl na pewno przyciągnie wielu ludzi, ale czy to będzie oznaczało, że ci ludzie trwale skorzystają z tego projektu? Obawiam się, że nie.
UE zakłada dwa filary projektów ESK: „miasto i obywatele” oraz „wymiar europejski”. Dość krytycznie ocenia pan realizację pierwszego z nich. A jak jest z drugim? Czy ESK uczyni z Wrocławia rozpoznawalny punkt na mapie Europy?
Wymiar europejski ma wiele aspektów. Jego aspekt ideologiczny został przez nas rozwiązany w sposób, który zyskał szeroką aprobatę, czego dowodem były liczne pozytywne głosy, głównie z zagranicy. Pokazaliśmy bowiem, że w naszym rozumieniu każde z miast w tym konkursie ma pełne prawo do współkreowania tego wymiaru, że rozumienie tego, czym jest Unia Europejska, nie jest czymś gotowym i narzuconym z góry, ale że jest ciągle współdefiniowane przez jej obywateli. To ważki cel realizowany przez unijny program ESK. Natomiast to rozwiązanie ideologiczne, skrótowo wyrażone za pomocą triady: Diversity-Opportunity-Responsibility, musiałoby przełożyć się na realne działanie, na trwałe programy, na włączanie społeczeństwa Wrocławia w istniejące sieci kulturalne Europy, w jej życie kulturalne, na autentyczne współkreowanie kultury na poziomie europejskim. Jednak to, co miasto obecnie proponuje w tym zakresie, to – ponownie – spektakl. Spektakl z tą różnicą, że obecnie toczyć się będzie z dużo większym udziałem gwiazd zachodnich, za dużo większe pieniądze. Jednak znów: po zakończeniu tego spektaklu to wszystko uleci jak oczekiwane fajerwerki i zostanie zapomniane. A przecież chodziło o trwałą zmianę.
No właśnie: horrendalnie drogi spektakl, po którym w roku 2017 nic już nie zostanie. A czy pana zdaniem bieg tych wydarzeń mógł odwrócić Krzysztof Czyżewski? Pojawiały się głosy, że gdyby w owym czasie, gdy pełnił funkcję dyrektora artystycznego, połączył z panem siły, byłaby nadzieja na autentyczną zmianę kulturalną we Wrocławiu.
Czyżewski ani razu nie podjął próby kontaktu ze mną, mimo wysyłanych przeze mnie sygnałów. Moim zdaniem został przytłoczony przez to miasto, przez – no właśnie – siłę lokalnego burmistrza i nie ośmielił się nawiązać kontaktu. Zarazem jednak niczego nowego nie zaproponował. Jego główna idea „kultury głębokiej” nie różni się właściwie niczym od tego, co zaproponowaliśmy w aplikacji, w której również chodziło o sięganie w głąb. My również nie chcieliśmy się koncentrować na ulotnych wydarzeniach, a raczej wpływać na długofalową zmianę tkanki społecznej, wytworzyć kapitał społeczny.
Czyli można powiedzieć, że koncepcje te były zbieżne?
Tak sądzę, chociaż nie podjąłem większego wysiłku, by przeanalizować to szczegółowo. Ale też skądinąd wiem, że poza hasłem „kultury głębokiej”, które jak mantrę powtarzał Czyżewski, propozycja ta była niekonkretna. Nie zniżył się do tego, by zauważyć w aplikacji konkretny program działania, by zaprosić ludzi z miasta, i to nie tylko instytucje, ale też organizacje pozarządowe i inicjatywy nieformalne; nic takiego nie uczynił. Ten pierwszy okres, w którym sprawował funkcję, został całkowicie zmarnowany, a kiedy ostatecznie podjął decyzję o odejściu, dopiero wtedy wyciągnął do mnie rękę. Przyznaję, że odmówiłem podania ręki, ponieważ wtedy, kiedy mógł to zrobić i kiedy to mogło mieć sens, nie odważył się tego uczynić. W mojej ocenie bardzo mocno przyczynił się do obecnej niedobrej sytuacji.
A na dzień dzisiejszy, jak ocenia pan funkcjonowanie Biura Festiwalowego Impart 2016?
Jedyne, o czym mi wiadomo, to informacje prasowe, najczęściej od Magdy Piekarskiej, która pisze krytycznie. Niewiele więc wiem. Obecni zarządcy nie zaprosili mnie w żaden sposób do udziału w tworzeniu programu, który także dzięki mojemu wysiłkowi mają przywilej realizować. Natomiast na pewno brakuje monitoringu, czyli narzędzia kontroli. Nie tyle kontroli ze strony prezydenta miasta, bo ona jest wszechwładna, co raczej społecznego udziału kontroli nad tym, co się dzieje w tej instytucji. Brakuje jakiegoś ciała, które patrzyłoby na to, jak powstaje program i na co są przeznaczane pieniądze.
Jest więc trochę tak, że miasto przygotowuje podatnikom pewną niespodziankę, za którą to ci podatnicy zapłacą, choć wciąż nie wiedzą za co. Jeśli okaże się ona fajna, to fajnie, ale jeśli nie, to co wtedy?
No właśnie. Nieprzejrzystość, jaka spowija ESK, sprawia, że projekt ma bardzo wielu przeciwników. Obecni zarządcy czynią z kolei bardzo niewiele, by komunikować się z mieszkańcami. I nie chodzi o same elity, ale o mieszkańców w szerokim sensie. Pamięta pan, jak powiesiliśmy w całym mieście wielkie plakaty. Jak się później okazało, władze miejskie były z tego bardzo niezadowolone. Te ascetyczne plakaty składały się z pytania Czy Wrocław zostanie ESK? oraz z odpowiedzi: To zależy. Od Ciebie! To była z naszej strony deklaracja: chcemy z Wami współpracować, to jest wasz projekt. Takiego wezwania obecnie w ogóle nie ma. Były pewne próby komunikowania się z ludźmi za pomocą spotów reklamowych, powszechnie krytykowanych, ponieważ miasto było w tych spotach pokazywane jako miasto ładnych i łatwych dziewcząt; to nie był dobry pomysł, tak miasta się po prostu nie reklamują, to nie jest komunikat, który można wysyłać współcześnie do zagranicznego turysty, a zwłaszcza turysty kulturalnego. To było kompletnie chybione. A więc podsumowując: mechanizmy te są nieprzejrzyste, natomiast sądząc po efektach, działania biura są mało obiecujące, a sądząc po filmikach, wręcz szkodliwe.
Te głosy przebijają się jednak faktycznie za granicę i nawet dzisiaj widzieliśmy artykuł z Australii(!), w którym bardzo krytycznie pisze się o ESK we Wrocławiu.
Tutaj chodzi o głos reprezentanta sztuk wizualnych – można powiedzieć, że tych najmniej spektakularnych, ponieważ autorem tego tekstu jest wrocławski malarz, który bardzo krytycznie wyraził się o tym, co dzieje się w mieście, głównie dlatego, że lokalna scena plastyczna pozostaje jego zdaniem dalece niedoceniona, i domagał się realizacji naszego pierwotnego programu. W trakcie zmagań o treść naszej aplikacji oskarżano mnie o szczególną predylekcję ku malarzom, ku sztukom wizualnym. I to jest pewnie prawda; spędziłem wiele czasu, omawiając i wspierając różnego rodzaju inicjatywy z tego obszaru. Przypomnę projekt Dom dla sztuki, sztuka dla domu, który został niestety utrącony, choć mógł właśnie w sposób długofalowy przyczynić się do rozwoju rynku prac lokalnych malarzy. Ta szansa niestety została zmarnowana.
Dużo projektów z aplikacji zostało utrąconych. Wracają natomiast teraz w innej formie. Zachowano ich nazwy, by uzasadnić, że miasto realizuje aplikację – czego wymaga od nas Bruksela – ale pod tymi nazwami kryje się dziś już coś zupełnie innego.
Obsesyjne nawiązywanie do aplikacji, jakie widzimy, czytając Wieloletni Program Rządowy, dowodzenie, że ten czy ów projekt faktycznie jest elementem realizacji aplikacji, wygląda na szukanie usprawiedliwienia dla czegoś, co chce się zrealizować, mimo że zupełnie nie pasuje do idei, które za aplikacją stały. Autorzy WPR-u mają bowiem pełną świadomość rozdźwięku między obecnym programem a aplikacją – stąd ta obsesja.