Z poznańskim starym dworcem wiąże się w moim przypadku wiele wspomnień. Z perspektywy czasu, choć wtedy nie było mi do śmiechu, myślę o nim z lekkim rozrzewnieniem, jak choćby o niegdysiejszym, surrealistycznym całonocnym oczekiwaniu w chłodzie na spóźniony pociąg przy akompaniamencie płyt Turn On The Bright Lights Interpolu i Merriweather Post Pavilion Animal Collective. W trakcie Playground Festival, czyli imprezy będącej swoistym muzycznym hołdem dla tego miejsca, na środku niegdysiejszego holu stanęła scena, tablicę z rozkładem jazdy zastąpiły efektowne wizualizacje (zwłaszcza w pierwszym dniu – ogromne brawa dla Quantum VJs za absolutnie fantastyczną robotę!), a parapety przy kasowych okienkach, wykorzystywane niegdyś powszechnie jako podpórki w trakcie oczekiwania na odjazd, okazały się wygodnym miejscem, by na moment na nich usiąść i z komfortowej perspektywy obserwować wydarzenia. A działo się sporo.
Pierwszy dzień, mimo kompletnej klapy frekwencyjnej (łatwiej niż na uczestników było czasem trafić na ochroniarzy, zaś na występie Chmary, odbywającym się po północy, pod sceną znajdowały się momentami, ekhm, trzy osoby), pod względem muzycznym okazał się zaskakująco udany. W spektakularny sposób rozpoczął go Baasch, czyli Bartek Schmidt, który w mojej ocenie dał najlepszy koncert dnia. Mimo okazjonalnych fałszów, jego maniera wokalna przypominająca nieco Dave’a Gahana z Depeche Mode doskonale odnajdywała się jako akompaniament dla nieustannie przekształcanych, elektronicznych partii. Fantastyczną pracę wykonywał także Robert Alabrudziński na perkusji, na bieżąco dodający organicznego pierwiastka do tych dusznych, rozedrganych kompozycji, które świetnie sprawdziłyby się np. w roli alternatywnego soundtracku do filmu Drive. Szczególnie ujęło mnie Corridors i jego płynne przejście w Several Gods (z kanonicznie brzmiącym zaśpiewem „Let Me Open Myself”), a także Shout, którego klimat konstytuowały co jakiś czas emocjonalne wrzaski artysty (sprawdźcie wersję studyjną) oraz stricte taneczne Make Up z EPki Simple Dark Romantic Songs.
Następnie na scenie zameldował się Tomasz Makowiecki. Wydany przez niego w 2013 roku Moizm to bardzo dobra płyta i swoisty punkt zwrotny w karierze, która ciągle była obciążona jarzmem ciągu skojarzeniowego: „Makowiecki? Znam, znam, to ten z Idola!”. Muzyk niezwykle się rozwinął, a szczególnie ujmowała bijąca od niego niesamowita wrażliwość. To, jak czysto – mimo przeziębienia – wyciągał najwyższe partie w takich utworach jak Dziecko księżyca (w wersji albumowej pojawiające się od 2:29) autentycznie wzruszało. Czułem się trochę jak na występie Junior Boys, tyle że w bardzo złagodzonej, delikatnej, niemal akustycznej wersji. Jedyne czego troszkę żałuję to to, że taneczny charakter niektórych piosenek (jak choćby Holidays In Rome) został porzucony na rzecz kreowania sentymentalnego klimatu, bez dynamicznej, syntezatorowej otoczki. Nie zmienia to jednak faktu, że w tej konwencji, zwłaszcza przy nostalgicznych wizualizacjach, występ był świetny.
Do highlightów, oprócz wyżej wymienionych, zaliczyłbym też Your Foreign Books i A Summer Sale. Kolejnym muzykiem na scenie głównej był Chmara. Po początkowych trzydziestu sekundach wszystko zapowiadało się znakomicie – hipnotyczny rytm ciekawie współgrał z obrazami przedstawiającymi wzburzone morze i miałem autentyczną nadzieję na audiowizualną ucztę. Niestety, z czasem repetytywne formy zamiast intrygować, zaczęły nieco nużyć, więc wpatrywałem się w surrealistyczne, nieustannie cyrkulujące ilustracje, które pozwalały utrzymać zainteresowanie i wprowadzać się w trans. Audialnie zaintrygował mnie w końcu fragment, gdy pojawiły się przestrzenne, szkliste, rozwibrowane dźwięki, ale… równie niespodziewanie jak się pojawił, zgasł. Tak jak wspominałem, nieco szokujące było też to, że liczba osób w rejonach sceny zmalała przez moment do… trzech, ale po chwili na szczęście nieco wzrosła. A wszystko to w związku z występem The Dumplings. Mam problem z tym zespołem, bo z jednej strony wiąże się z nim naprawdę absurdalna fala gloryfikacji i promocji (chociażby te oto rankingi Gazety Wyborczej), z drugiej, zwłaszcza w mediach pod względem muzycznym bardziej wymagających, jak choćby Porcys, kompletnie się jego materiał wyśmiewa. Ja sytuuję się tu gdzieś pośrodku, bo choć kompozycyjnie rzeczywiście nie są to na razie nagrania zbyt wykwintne i ciekawe, i opierają się raczej na bezpiecznych dźwiękach ozdobionych arpeggiami oraz innymi ozdobnikami, sprawiającymi wrażenie aranżacyjnej ruchliwości w pionie, to jednak głos Justyny Święs bardzo zgrabnie odnajduje się jako akompaniament dla tych podkładów. Nie zapominajmy też o tym, że przecież i ona, i Kuba Karaś mają jeszcze naście lat. Fani (szczególnie fanki) byli zachwyceni, mnie zaś autentycznie spodobały się wykonania Freeze i Gelatine. W porównaniu do występu duetu na gdyńskim Open’erze, gdzie załapałem się tylko na dziesięć minut, ten w Poznaniu wydał mi się nieco lepszy – zwłaszcza dzięki wspaniałym wizualizacjom od Quantum VJs. Nie mogłem niestety zostać na Gooralu (którego kiedyś miałem już przyjemność widzieć), więc jeszcze słów kilka o scenie muno.pl. Przestrzeń, usytuowana w miejscu do którego wiodły korytarze nie mniej mroczne i tajemnicze niż w filmach Davida Lyncha, obfitowała w liczne sety dla spragnionych tańca. Problem w tym, że osób takich nie było zbyt wiele. Gdy dotarłem na otwierający festiwal koncert Matika… grał dla pustej sali. Nieco lepiej było w przypadku takich artystów jak Popkids Vibes czy Sebastian Oscilla, ale i tak pustki skutecznie zniechęciły mnie do kolejnych odwiedzin. Dzień pierwszy jednak zdecydowanie zasłużył na plus.
Z kultową w pewnych kręgach wytwórnią Cocoon Svena Vatha, którego przecież nie da się nie lubić, wiązałem duże nadzieje, ba, liczyłem że drugi dzień będzie jeszcze lepszy. Początkowo byłem w małym szoku, bo od momentu rozpoczęcia występów przez reprezentantów labelu na parkiecie przez jakiś czas nie było… nikogo. Powtarzalny, łomotliwy rytm, zarówno Kaotik, jak i David Hasert urozmaicali co jakiś czas melodyjnymi oddechami, co zdecydowanie składało się na highlighty obu występów. Problem jednak w tym, że były one jakby odbębnione i po pewnym czasie zwyczajnie nużące, co rozczarowało mnie zwłaszcza w przypadku drugiego z wymienionych. Nawet świetne Deep Horst zabrzmiało jakoś tak nijako. Niezwykle irytującym zabiegiem stosowanym przez artystów było też zupełne wycofywanie melodii na rzecz nieustannego eksponowania perkusji i basu. O ile raz na czas taki zabieg może poderwać do tańca, tak opieranie na nim całości występu szybko stawało się nieciekawe, a przy deficycie jakichkolwiek wizualizacji wręcz męczące. Aż zatęskniłem za wzorcowym w kontekście budowania napięcia występem Blondes z katowickiego Offa w 2013 roku. Co jednak przerażające, te drażniące patenty u ogromnej części publiczności, której w międzyczasie w końcu przybyło, wywoływały największy entuzjazm, prowokując głośne wrzaski i ekstatyczne wycie, zaś gdy pojawiały się na moment jakieś ciekawsze fragmenty, nie spotykały się z żadną reakcją. I właśnie o publiczności teraz słów kilka.
Niestety, ale nie pamiętam festiwalu, a odwiedziłem ich naprawdę wiele, z gorszym audytorium niż w trakcie drugiego dnia Playgroundu. Podpici, wulgarni często ludzie, którzy a to podejmowali zróżnicowane próby godowe z kubełkiem piwa w dłoni, a to urządzali sobie bardzo głośne, oparte na komunikowaniu się krzykiem pogawędki w trakcie koncertów (w drugim dniu było to do przewidzenia, ale małe, a tak hałaśliwe grupki z występu Tomasza Makowieckiego to już po prostu cyrk). Wyglądało to wszystko tak, jakby w elitarnej niewątpliwie placówce, jaką jest Wyższa Szkoła Robienia Hałasu czy też inna Szlachta nie pracuje i do której przynależność wśród wielu osobników budzi najwyraźniej ogromną dumę, urządzono dzień wolny, zachęcając do odwiedzenia tej imprezy w ramach zadania domowego.
Tym samym uznałem, że nie ma co się męczyć i gdzieś po trzech czwartych koncertu Daniela Stefanika (trochę lepszego od poprzedników, ale wciąż uskuteczniającego dokładnie ten sam schemat) w trosce o uszy i higienę psychiczną odpuściłem, zwłaszcza że w perspektywie był jeszcze z pewnością bardzo podobny show Christiana Burkhardta. Popof to jedyny tego dnia występ, którego przegapienia trochę żałuję (w końcu w cv ma tak taneczne nagrania jak Serenity, Going Back czy Toxic Love) ale podejrzewam, że w takich warunkach i tak byłoby to co najwyżej żucie cukierka przez papierek. A, no i frekwencja zwiększyła się też oczywiście na scenie muno.pl.
Jak na festiwal audiowizualny przystało, mieliśmy też do czynienia z przestrzeniami pozamuzycznymi. Industrialne zabudowania świetnie sprawdziły się jako miejsce dla kilku wystaw. Szczególnie zainteresowały mnie dzieła Wojciecha Eskaera, ilustrujące, jak zgaduję, w mniej lub bardziej dosłowny sposób uwiązanie współczesnego człowieka do technologii i fakt, że często to ona konstytuuje dziś nasze ego i poczucie własnej wartości. Zupełnie jak w przerażającym teledysku do Still Life Daniela Lopatina i Jona Rafmana, będącym w mojej ocenie jedną z najbardziej znamiennych i strasznych ilustracji bieżącego zeitgeistu. Bardzo podobały mi się też między innymi prace Someart, Jacka Narkieluna i Eweliny Dymek, a klimatu w oglądaniu dodawało jeszcze takie ich ulokowanie, że kątem oka można było równolegle obserwować wędrujących na zewnątrz po dworcu pasażerów i zatrzymujące się pociągi. Fajna sprawa!
Mam więc ambiwalentne odczucia. Na szczęście z pełnym przekonaniem mogę ogłosić trzech wyraźnych zwycięzców imprezy: Baascha, Tomasza Makowieckiego i Quantum VJs i dla nich naprawdę warto było Playground Festival odwiedzić!