Jakie refleksje nasuwają się po dokładniejszym oglądzie powyższej listy? Tylko połowa autorów to pisarze nieżyjący. Ewidentnie zaczyna się upowszechniać pisanie dziennika do natychmiastowego druku. Autorom chodzi o szybki i możliwie bliski kontakt z odbiorcami, dziennik spełnia więc rolę swego rodzaju spotkania autorskiego. Wydanie dziennika w oczach czytelników jest wzmocnieniem rangi pisarskiej autora. Skoro staje on przed audytorium bezpośrednio i mówi własnym głosem, oznacza to, że ma do powiedzenia coś godnego powszechnej uwagi. W Polsce zawsze słuchało się pisarzy, do dziś w świadomości społecznej funkcjonuje zmitologizowane przez wieki przekonanie o szczególnej ważności tego, co mówi osoba parająca się literaturą. Dzienniki starszego pokolenia pisarzy XX-wiecznych utwierdzały w tym przekonaniu, szczególnie dobrym przykładem jest tu diariusz Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Choć dziś pisarze oczywiście odżegnują się od kategorii autorytetu społecznego, to jednak nie wątpią w atrakcyjność swojego indywiduum i chcą wierzyć, że chociażby z owego względu to, co mają do powiedzenia, zaciekawi odbiorców.
Niestety, lektura wielu dzieł uwzględnionych w zaprezentowanym wcześniej zestawieniu pokazuje, że dziennik jest tylko pozornie gatunkiem łatwym – takim, co to niby „wszystkim się żywi” i „sam się pisze”. I że nie wystarczy być nawet dobrym pisarzem, by liczyć na sukces jako diarysta. Tak się zdarza nawet na najwyższych piętrach literatury: dzienniki wielkiego Tomasza Manna są najzwyczajniej nudne, tymczasem dziennik niespełna 30-letniego Andrzeja Bobkowskiego, który nie był pisarzem i gdy robił zapiski, nawet pomyśleć nie mógł o ich publikacji – fascynuje. Jakie więc dyspozycje są konieczne, by być diarystą interesującym i przyciągnąć innych? Kiedy pisano dzienniki dla siebie, ten problem nie istniał. Teraz, kiedy pisze się je z myślą o natychmiastowej publikacji, autor powinien mieć go na względzie, bo ryzyko jest o wiele większe niż wtedy, gdy wydaje się np. powieść. Znamienne, że autorzy dzienników zawsze sami są amatorami tego rodzaju lektur, piszą o nich sporo i z pozycji odbiorców krytykują poprzedników. Witold Gombrowicz czytał Andrégo Gide’a, ale też Stefana Żeromskiego i Jana Lechonia. Zofia Nałkowska olśniona była dziennikiem Marii Baszkircewej, wielokrotnie przywoływała również dziennik Henriego-Frédérica Amiela. Marię Dąbrowską fascynował dziennik Samuela Pepysa. W tych ostatnio wydanych, „najmłodszych” dziennikach znajdujemy mniej lub bardziej rozbudowane refleksje na temat diariuszy Tomasza Manna, Emila Ciorana, Güntera Grassa, Sándora Máraia, a także Jana Lechonia i Witolda Gombrowicza. Mann dziennikopisarzy odstręcza, Cioran złości, Márai pociąga. Lechonia „nie daje się czytać”.
Najstarsze pokolenie polskich diarystów rodzimych wzorców w zasadzie nie miało, zasoby diarystyki w naszym kraju jeszcze całkiem do niedawna były minimalne, a i przekładów za czasów PRL-u publikowano niewiele. Amiela czy Pepysa poznać można było tylko z oryginalnych wydań. Tym bardziej więc docenić należy, że pierwsze polskie dzienniki pisane w XX wieku uzyskały bardzo wysokie oceny zarówno ze strony czytelników, jak i ze strony znawców literatury. Nierzadko słyszy się opinię, że dzienniki Nałkowskiej i Dąbrowskiej to najwybitniejsze dzieła tych pisarek, że dziennik Żeromskiego jest jedynym jego utworem, który się nie zestarzał i nic nie stracił ze swej atrakcyjności. Żeromski, Nałkowska, Dąbrowska, Iwaszkiewicz to na rodzimym gruncie klasycy gatunku. Ich dzieła osiągnęły sukces – były czytane, chwalone, dyskutowano o nich, przyznano im wysokie miejsce w literaturze. I bynajmniej nie dlatego, że ich narracja (z wyjątkiem dziennika Żeromskiego) obejmuje potężną przestrzeń czasową.
Co zatem dziś powinni wiedzieć autorzy decydujący się na wydanie dziennika? Że czasem o jego sukcesie przesądza interesująca osobowość twórcy, czasem przyjęta koncepcja i sposób jej realizacji. Że autor nie może całkowicie zlekceważyć oczekiwań czytelników, nastawionych na to, iż dopuszczeni zostaną do intymnych sfer jego życia, i że o czymkolwiek by się opowiadało, należy to robić tak, by przykuć uwagę odbiorców. To probierz wartości dziennika: nie może on być nudny! Autorzy wymienieni jako klasycy gatunku bez wątpienia posiadali jakieś diary-geniczne przymioty osobowości i stylu. Nie musieli nawet myśleć o podobaniu się czytelnikowi, bo druk nie był celem ich dziennika, a jednak stworzyli dzieła fascynujące. Niestety jest chyba tak, że niewielu pisarzy posiada do tego – jak to się mówi w przypadku innych zawodów – powołanie. Dlatego sukces na polu diarystyki osiągają tylko niektórzy. Nawet dziennik Mrożka – jakby się zdawało – „skazany” na sukces, przyniósł ogromne rozczarowanie. Dzieło potężnych rozmiarów, ale od lektury odstręcza już po kilkudziesięciu stronach. Najkrócej oceniając: nie porywa osobowość autora. Także dziennik Mirona Białoszewskiego nie odniósł sukcesu i choć jego grzechy są inne, to diariusze obydwu tych pisarzy łączy jedna cecha: są niestety właśnie nudne.
Diaryści najświeższej daty to pisarze urodzeni w trzech pierwszych dekadach powojennych, jak Chwin, Pilch, Siemion oraz Stasiuk, i później – Dehnel oraz Twardoch. Autorzy ci, porywając się na pisarską przygodę z dziennikiem, wymyślają własne sposoby, by przyciągnąć czytelników i pokazać się w godnej uwagi, literacko atrakcyjnej postaci. Nie dopuszczają odbiorców zbyt blisko, nie pokazują się w całkowitym negliżu psychicznym. Ostrzej od poprzedników limitują szczerość zwierzeń, rygory gatunku traktują oczywiście czysto umownie, a nawet oszukują, nazywając swe dzieła dziennikami. Najbardziej oczywistym przykładem takiego oszustwa jest książka Andrzeja Stasiuka, który przed każdym z trzech rozbudowanych esejów o odbytych podróżach położył po prostu rok podróży i nazwał całość Dziennikiem pisanym później. Książka literackim kształtem nie różni się od Jadąc do Babadag i jest nie mniej interesująca jak tamta. Jaki więc sens ma nadanie jej takiego, a nie innego tytułu? Stasiuk najwyraźniej chciał skorzystać z dobrej koniunktury dla dzienników.
Bardzo sprytnym posunięciem Stefana Chwina było z kolei zaadresowanie swego drugiego dziennika do „dorosłych”. Dziennik dla dorosłych marketingowo brzmi o wiele lepiej niż Kartki z dziennika, jak pisarz ów nazwał swój pierwszy niby-diariusz. Lektura obu tych książek jest ciekawa, jakkolwiek ich forma niewiele ma wspólnego z klasycznym dziennikiem. Zrozumiałe, iż pisarze szukają nowej koncepcji dziennika, twierdząc, że dotychczasowa została już dostatecznie wyeksploatowana i mimo dużej swobody jakoś jednak ogranicza, a w ogóle to kompletnie nie odpowiada relacji, jaką autor chciałby nawiązać z odbiorcami. Sposobów na nowe literackie wyposażenie dzienników jest wiele, niektóre już wypróbowano, o czym świadczą wchodzące do powszechnej świadomości określenia stosowane do drugiej generacji diariuszy: „łże-dziennik”, „niby-dziennik”, „dziennik pisany później”. Autorzy na różne sposoby szukają dla dzienników nowej tożsamości, a wszystko po to, by spodobać się odbiorcom.
Na rodzimym gruncie pierwszeństwo w wypróbowywaniu nowego kształtu dziennika należy przyznać Tadeuszowi Konwickiemu – to on mianem „łże-dziennika” nazwał wydany w 1976 roku Kalendarz i klepsydrę. Książka owa stała się czytelniczym hitem, wysoko oceniła ją także krytyka. Do celów autoprezentacji dziennik wykorzystywał Jerzy Andrzejewski, a także Leopold Tyrmand, który nie wahał się urabiać czytelników nawet małymi kłamstewkami[1].
I pomyśleć, że u swoich początków pisanie dziennika było zajęciem bezinteresownym i sekretnym. Dobrze strzeżone zapiski – sporządzane wyłącznie na własny użytek! – służyły utrwalaniu spontanicznych i najbardziej szczerych zwierzeń, stawały się rajem albo piekłem autoanalizy, były sposobem poznawania samego siebie. Dzienniki odgrywały niejako rolę najwierniejszego przyjaciela, któremu powierzyć można najtajniejsze sekrety.
Początki dziennika, jak i wszelkich innych form literatury autobiograficznej, kulturoznawcy lokują w czasach renesansu. Pisanie o sobie stało się możliwe dopiero wtedy, gdy człowiek uświadomił sobie wartość swego indywiduum i kiedy zbudziło się w nim pragnienie wyodrębnienia spośród zbiorowości. Zdaniem francuskiego filozofa i historyka myśli społecznej Georges’a Gusdorfa zwrot ku własnemu wnętrzu nie przyszedł człowiekowi łatwo i całe wieki musiało trwać przekształcanie się wyobrażeń człowieka o sobie, o celu i wartości własnego życia[2]. Obserwowanie, odkrywanie samego siebie stało się możliwe najpierw, gdy ze świadomości wyparte zostały mityczne zakazy, za których przekroczenie Narcyz zapłacił życiem, a później – gdy przezwyciężony został światopogląd średniowiecza.
Gusdorf ma niewątpliwie rację, gdy twierdzi, iż pierwsze spotkanie z własnym wizerunkiem było dla człowieka czymś ogromnie zaskakującym, niepokojącym, nawet przerażającym. Że takie było, można wnioskować na podstawie pierwszych doświadczeń ze zwierciadłem, jakie poczyniono w społeczeństwach pierwotnych. To samo stwierdzał francuski psychoanalityk Jacques Lacan: wynalazek lustra miał kapitalne znaczenie dla rozwoju indywidualizmu. Im lepsze powstawały lustra, tym bardziej rosło zainteresowanie własnym wizerunkiem. Dlaczego proces ten był tak bardzo długi i trudny? Człowiek musiał się najpierw z własnym odbiciem oswoić, potem zaś stopniowo zyskiwał upodobanie w przyglądaniu się sobie, w studiowaniu swego obrazu. Wreszcie jednak nauczył się patrzeć na siebie uważnie, bez poczucia zawstydzenia. Następnym krokiem ku samoświadomości było poznawanie swojej osobowości, zgłębianie tajemnic własnej duszy. W końcu ludzie zaczęli to robić na piśmie. Taki był początek dziennika intymnego. Przez następne wieki spełniał on rolę lustra, w którym można było bez świadków przyglądać się sobie do woli. Narcyz – uosobienie autopoznania, kontemplacji – jest patronem intymistyki.
Warunkami powstania pragnienia introspekcji podejmowanej na piśmie w celu autoanalizy i zrozumienia samego siebie były oczywiście umiejętność pisania oraz dostępność materiałów piśmienniczych. Chęć poznania własnej duszy wzmagała się w miarę rozwoju cywilizacji. W książce amerykańskiego badacza intymistyki Lionela Trillinga znajdujemy niewątpliwie słuszne twierdzenie, że rozwój indywidualizmu miał najściślejszy związek ze wzrostem komfortu mieszkań. No tak: musiały zaistnieć sprzyjające warunki do tego, by jednostka mogła się wyodrębnić i stworzyć sobie sferę prywatności. Pragnienie refleksji nad sobą i swoim życiem powstało więc wtedy, gdy zwiększyła się ilość pokoi, gdy zaczęto używać szkła w oknach, węgla w piecach i gdy ławy zastąpione zostały krzesłami[3]. Dopiero to wszystko stworzyło warunki dla zaznania luksusu prawdziwej samotności, do przeżywania ekscytującej przygody odkrywania sekretów swego życia wewnętrznego.
Do tych niebudzących wątpliwości tropów w refleksji nad intymistyką wskazywanych przez badaczy francuskich i amerykańskich warto jeszcze dodać istotne spostrzeżenie rosyjskiego literaturoznawcy Michaiła Bachtina. Otóż zdaniem Bachtina samoświadomość człowieka w istocie zrodziła się na greckim placu i miała na początku charakter publiczny. Człowiek nie mógł widzieć siebie od strony swego „ja” wewnętrznego, od strony psychicznej, gdyż w kulturze greckiej nic w jednostce nie było tylko dla niej samej. Swój wizerunek odbierała ona z perspektywy zewnętrznej. Starożytny Grek nie znał rzeczywistości rzeczy niemych, więc nieme życie wewnętrzne dla niego nie istniało. Przejawem życia wewnętrznego było tylko to, co mogło się uzewnętrznić i co objawiało się w głośnej lub widzialnej formie. U Homera czytamy, że heros Achilles rozpacz wyrażał głośnym płaczem (na marginesie: głośno płakały nawet konie Achillesa). Samoświadomość izolowana, samotna, a więc poczucie samego siebie jako odrębnego bytu, rozwinęła się dopiero wiele wieków później, wtedy mianowicie, gdy całe dziedziny ludzkiego istnienia przesunęły się w stronę ciszy, gdy powstały warunki, by jednostka zyskała świadomość swojego „ja” wewnętrznego. W odosobnieniu, dzięki dogodnym okolicznościom, człowiek zaczął zgłębiać doznawane uczucia i podejmować próby tłumaczenia sobie sekretów swoich przeżyć, całego swego istnienia[4].
- Zajmujący się badaniem dzienników Roman Zimand miał rację, twierdząc, iż fenomen owego pisarstwa polega na tym, że dziennik zawsze zdradza kłamstwa autora. „Nie wiem dlaczego tak jest, ale tak właśnie jest” – mówił Zimand.↵
- Zob. m.in. G. Gusdorf: Warunki i ograniczenia autobiografii. Tłum. J. Barczyński. „Pamiętnik Literacki” 1979, z. 1, ss. 261–278.↵
- L. Trilling: Sincerity and Authenticity. London 1974.↵
- M. Bachtin: Antyczna biografia i autobiografia (w:) tegoż: Problemy literatury i estetyki. Przeł. W. Grajewski. Warszawa 1982.↵