Kornel Mikołajczyk
Tkanka
Patrzysz na niego, Aleksandrze, myśląc, że to ptak. Skrzydlaty, czarny cień, który przysiadł na szczycie bloku w połowie wędrówki do zielonych krain. Wyciągasz ostatniego papierosa z paczki, przypalasz, zaciągasz się. Cień porusza się za zasłoną dymu. Próbujesz zgadywać, co to za gatunek, ale perspektywa jest niestabilna, rozmyta: budynek to rośnie, to kurczy się odbity na bladym płótnie nieba, a cień z wróbla przedzierzga się w orła i z orła w pterodaktyla, tak że nie jesteś pewny, czy widzisz go w ogóle; czy to przypadkiem nie tańcząca ci przed oczami plamka, mroczek, przywidzenie. Ostatnio mało czego jesteś pewny.
Więc leżysz tak, palisz i nie przyjmujesz do siebie prawdy. Bo prawda, Aleksandrze, jest zbyt abstrakcyjna, zbyt oderwana od twych codziennych bodźców – papieros, wykłady, rozmowy o niczym, nocne tramwaje, wrzaski za ścianą – abyś mógł ją z marszu zrozumieć, przyjąć do wiadomości. Prawda jest jak rozrobiony cement wolno wlewający się do gardła. Nie rozpoznajesz jej smaku, koloru, konsystencji. Przełykasz odruchowo. Nie przełknięcie oznaczałoby jeszcze większy dyskomfort. I gdy wreszcie do ciebie dociera, czym jest ta substancja, nagle odkrywasz, że nie możesz się ruszyć.
Cień nad tobą nie ma żadnych skrzydeł. Cień nie może sfrunąć z bloku, złapać wiatru w pióra i bezpiecznie wylądować.
Bo cień nie jest ptakiem, a człowiekiem.
***
Jego droga w dół jest zaskakująco krótka.
Krzyk jeszcze krótszy.
Zagłusza go mokre plaśnięcie o trawnik, pisk przerażonej kobiety, ujadanie psa. Wymarłe osiedle w jednej chwili zaludnia się mieszkańcami, z których każdy chce coś powiedzieć, wykrzyczeć, szepnąć drugiemu na ucho; z których każdy chce sprawdzić, czy nie znał przypadkiem człowieka-kałuży, czy nie jechał z nim rano w windzie, nie rozmawiał na parkingu:
– …nie widzę twarzy, trudno tak poznać…
– …karetka karetką, tylko kto to będzie sprzątał…
– …już myślałem, że to ten brodaty z parteru, ale on przecież nie…
– …problemy finansowe, tak słyszałam…
– …och, dlaczego ludzie decydują się na tak drastyczne…
Widzę, jak drżą ci palce, Aleksandrze, gdy zagaszasz papierosa o poręcz ławki. Widzę, jak zaciskasz dłonie na uszach. Jesteś teraz mężczyzną z obrazu Muncha, tym przerażonym, wykoślawionym w blade widmo. Bo to nie on krzyczy – wbrew temu, co twierdzą inni – nie on, a świat, świat wokół niego, i niebo, i morze, i odległe miasto, wszystko krzyczy i wyje jak syreny alarmowe, tak jak teraz, tutaj, na tym osiedlu – krzyczy w twoich uszach. Nie możesz bowiem zapomnieć, jak cień mężczyzny błysnął w pionie okien niczym ostrze noża, pomknął w dół i rozdarł na dwoje płótno popołudnia. I próbujesz zalepić ten obraz na własną rękę, złożyć na powrót rozbite ramy, ale wszystko się rozpada, wszystko się sypie i wszystko, wszystko krzyczy.
Jak w transie dołączasz do zgromadzenia. Banda wyrostków przepycha się na przód, usiłując dostrzec ciało. Dorośli skutecznie blokują im widok. Wywiązują się przepychanki i tłum się przerzedza – niektórych trzeba odciągnąć za łachy, za uszy, z powrotem do bezpieczeństwa czterech ścian, z dala od makabry, zapytując przy okazji, czy odrobili już lekcje i czemu cuchną fajkami jak klatka schodowa. Inni – znieczuleni na przemoc – tracą zainteresowanie, jeszcze inni odchodzą, nie chcąc rozmawiać z policją.
Ale nie ty, Aleksandrze. Ty zostajesz. I widzisz, nareszcie widzisz, to, co tak bardzo zainteresowało innych. Nie krew, nie wgniecioną czaszkę i nie wypływającą z oczodołu maź, a coś zgoła odmiennego.
Dłonie odklejają ci się od uszu i opadają w dół.
Na skórze martwego rosną budynki. Wypiętrzają się z odkształconych tkanek na wzór otwartych złamań i strzelają w niebo maleńkimi antenami, łącząc się w parcele, dzielnice, infrastruktury – w miniaturową miejską sieć. Budynki te biegną wzdłuż wykręconych ramion, pod ubraniami, wystają znad kołnierza u zwichniętej szyi, popękane, zapadnięte, przepełnione cierpieniem aż do żelbetowego szkieletu. Przywodzą na myśl krajobraz po wojnie – długiej i bezsensownej walce, w której ostatecznie nie wygrał nikt.
Podchodzisz o krok bliżej, Aleksandrze, i przyglądasz się tym budynkom. Nie masz pojęcia, czym są, skąd się wzięły, jak powstały, ale w jakiś przedziwny sposób rozpoznajesz niektóre z nich. Pobliski oddział banku na Piłsudskiego. Lombard na Narutowicza. Jakieś kluby, puby, ślepe zaułki, oświetlone neonami przybytki wątpliwej reputacji. Wszystko to zlepione krwią i ropą w nowy miejski porządek, porastające skórę jak obcy organizm, który nie znając układu miasta, próbował odtworzyć go najlepiej jak umiał z chorych, nekrotycznych komórek.
Z jakiegoś powodu myślisz o Łucji. Szukasz słów mogących opisać te zdarzenia, tak aby później podzielić się z nią tym niepokojem i tym obrzydzeniem, i tym przerażeniem, i tą konsternacją. Nic z tego. W tysiącach ludzkich języków nie ma takich wyrażeń, które mogłyby wyjaśnić obecność budynków na ciele mężczyzny; straszną perspektywę miasta przebijającego się przez skórę, aby zaczerpnąć powietrza – oddychającego komórkowo jak coś żywego, mimo że złożonego ze szkła, żelaza i strunobetonu.
Tylko… czy ta perspektywa jest aż tak straszna?
Patrzysz na mężczyznę na trawniku, patrzysz, jak wchłania go miasto; kropla za kroplą wsiąka w ziemię, ściana za ścianą wzrasta na skórze. Jego ciało pokrywa miejska tkanka i teraz jest częścią tejże tkanki, nową dzielnicą, świeżo wchłoniętą, zurbanizowaną. Niestraszne mu banki, lombardy i zaułki, bo nie są już obce, nieprzyjazne – są jak nowe kończyny, członki włączone do centralnego systemu nerwowego. On uwolnił się od męki fantomowych bóli, poddał się swoim słabościom. Zakończył walkę o kolejny dzień. Przestał być człowiekiem i stał się częścią czegoś większego.
A czy może być coś strasznego w jedności?