graj naturalnie
Autorzy fikcji literackiej mają szczególną skłonność do lubieżnego oglądactwa. Lubią się czaić i gapić. Są urodzonymi oglądaczami. To oni w metrze gapią się tak nonszalancko, że człowiekowi robi się straszno. Niemal jak drapieżniki. A to dlatego, że sytuacje ludzkie są żertwą pisarzy. Autorzy fikcji literackiej obserwują inne istoty ludzkie z tą samą motywacją, która każe gapiom zwalniać przy wypadku samochodowym: lubują się w wizji siebie samych jako ś w i a d k ów.
Ale ci sami autorzy fikcji literackiej mają skłonność do straszliwej niepewności. Poświęcając masę twórczego czasu na pilne studiowanie, jak jawią im się inni ludzie, autorzy fikcji spędzają też masę mniej twórczego czasu na nerwowym zastanawianiu się, jak z kolei oni jawią się innym ludziom. Jak wyglądają, jacy się zdają, czy rąbek koszuli może im wystawać z rozporka, czy może mają szminkę na zębach, czy ludzie, na których bezwstydnie się gapią, nie mają ich za zboczeńców, podglądaczy i szpicli. Skutek tego jest taki, że większość autorów fikcji, urodzonych oglądaczy, raczej nie lubi być obiektem uwagi innych. Nie lubią być obserwowani. Wyjątki od tej reguły – Mailer, McInerney – stwarzają czasem wrażenie, że większość beletrystów ubiega się o ludzkie zainteresowanie. Ale większość tego nie robi. Ci nieliczni, którzy lubią być obiektem uwagi, w sposób naturalny zyskują większą uwagę. Reszta z nas obserwuje.
Większość znanych mi autorów fikcji to Amerykanie przed czterdziestką. Nie wiem, czy autorzy fikcji przed czterdziestką oglądają telewizję częściej niż inne gatunki Amerykanów. Statystycy donoszą, że w przeciętnym amerykańskim domu telewizja jest oglądana przez sześć godzin dziennie. Nie znam żadnych autorów fikcji mieszkających w przeciętnych amerykańskich domach. Podejrzewam o to Louise Erdrich. Prawdę mówiąc, nigdy nie widziałem przeciętnego amerykańskiego domu. Chyba że w telewizji.
Gołym okiem widać w amerykańskiej telewizji parę rzeczy, które jawią się jako potencjalnie fantastyczne dla nas, amerykańskich pisarzy. Po pierwsze, telewizja wykonuje za nas sporą część naszego drapieżnego badania ludzkości. Amerykańskie istoty ludzkie są w prawdziwym życiu śliskie i zmienne; cholernie trudno wycisnąć z nich jakąkolwiek uniwersalność. Ale telewizja ma do niej wytrych. Jest niewiarygodnym wskaźnikiem ogólności. Jeżeli chcemy się dowiedzieć, czym jest amerykańska normalność – czyli co Amerykanie pragną postrzegać jako normalne – możemy zaufać telewizji. Albowiem całą racją jej bytu jest odzwierciedlanie tego, co ludzie chcą widzieć. Jest ona lustrem. Nie stendhalowskim zwierciadłem jednak, które odbija błękit nieba i błoto kałuży. Raczej przesadnie oświetlonym lustrem łazienkowym, przed którym nastolatek pręży bicepsy i ustala swój lepszy profil. Takie okno na amerykańskie postrzeganie siebie jest po prostu bezcenne dla autora fikcji literackiej. Toteż pisarze mogą pokładać wiarę w telewizji. Stawką jest, bądź co bądź, kupa forsy; ponadto telewizja jest w posiadaniu najlepszych demografów, jakich mają do zaoferowania nauki stosowane, i badacze ci są w stanie precyzyjnie ustalić, czym Amerykanie lat dziewięćdziesiątych są, czego chcą i co widzą – jak my jako Publiczność chcemy widzieć siebie. Telewizja na wskroś dotyczy pragnień. A z punktu widzenia literatury pragnienie to cukier w ludzkim pożywieniu.
Fantastyczna wydaje się także druga rzecz: to, że telewizja sprawia wrażenie daru bożego dla tego ludzkiego podgatunku, który uwielbia obserwować ludzi, ale nie cierpi być obserwowany. Ekran telewizyjny zapewnia bowiem dostęp tylko jednostronny. Jest psychiczną zastawką. My widzimy Ich; Oni nie widzą Nas. Nieobserwowani, możemy się odprężyć i napawać ich widokiem. Tak się składa, że osobiście wierzę, iż właśnie dlatego telewizja tak bardzo trafia do osób samotnych. Do dobrowolnych odludków. Każdy znany mi człowiek samotny ogląda telewizję znacznie dłużej niż przeciętne amerykańskie sześć godzin dziennie. Samotni, tak jak literaci, kochają obserwację jednostronną. Albowiem ludzie samotni przeważnie nie są tacy z racji rażących zniekształceń ciała, przykrego zapachu czy obrzydliwości – istnieją przecież dzisiaj grupy wsparcia i stowarzyszenia dla osób o wymienionych cechach. Ludzie samotni są samotni raczej dlatego, że odmawiają ponoszenia psychicznych kosztów przebywania wśród innych ludzi. Mają na nich alergię. Ludzie zbyt silnie na nich działają. Nazwijmy przeciętnego amerykańskiego samotnika Joe Briefcase. Joe Briefcase boi się i nienawidzi nadzwyczajnego skrępowania, które ogarnia go tylko w obecności innych realnych humanoidów, a oni się gapią, strosząc swoje ludzkie czułki. Woli spasować w niesamowicie stresującej amerykańskiej grze pokera pozorów.
Ale ludzie samotni w swoich domach nadal łakną widoków i scen, łakną towarzystwa. Joe może gapić się na Nich na ekranie; Oni pozostają ślepi na Joego. To już prawie podglądactwo. Tak się składa, że znam ludzi samotnych, którzy uważają telewizję za istną deus ex machina dla podglądaczy. A znaczna część krytyki, tej naprawdę zjadliwej krytyki wymierzonej w stacje nadawcze, przemysł reklamowy i publiczność telewizyjną, opiera się na zarzucie, że telewizja zamieniła nas w naród spoconych, siedzących z otwartymi gębami podglądaczy. Jest to zarzut niesłuszny, lecz niesłuszny z interesujących powodów.
Klasyczne podglądactwo jest szpiegostwem, czyli obserwowaniem ludzi nieświadomych obecności podglądacza, zajętych przyziemnymi, lecz naładowanymi erotycznie sprawami życia prywatnego. Ciekawe, że tak znaczna część klasycznego podglądactwa dokonuje się poprzez media szkła ujętego w ramy – okna, teleskopy itp. Może to właśnie oprawione w ramy szkło czyni analogię z telewizją tak kuszącą. Oglądanie telewizji różni się jednak od klasycznego podglądania. Ludzie, których oglądamy bowiem na oprawnym w ramy szkle ekranu telewizyjnego, nie są nieświadomi faktu, że ktoś ich obserwuje. A raczej cała masa ktosiów. W istocie ludzie występujący w telewizji wiedzą, że to właśnie dzięki temu wielkiemu tłumowi gapiących się ktosiów oni sami istnieją na ekranie i wykonują gesty bynajmniej nie przyziemne. Telewizja nie umożliwia prawdziwego szpiegowania, ponieważ jest przedstawieniem, spektaklem, który z definicji wymaga publiczności. Nie jesteśmy więc tutaj wcale podglądaczami. Jesteśmy po prostu widzami. Jesteśmy Publicznością, megametrycznie liczną, jakkolwiek najczęściej oglądamy telewizję sami: E Unibus Pluram. […]
Spory jest więc ten bagaż, który dźwigamy przez sześć godzin dziennie; iluzje podglądactwa i uprzywilejowanego dostępu wymagają poważnego wspólnictwa od widza. Jak to się dzieje, że tak chętnie godzimy się ze złudzeniem, że ludzie w telewizji nie wiedzą, iż są obserwowani, z fantazją, że wdzieramy się w czyjąś prywatność i pożywiamy nieskrępowaną ludzką aktywnością? Powodów, dla których tak chętnie łykamy te iluzje, może być mnóstwo, lecz najważniejszym z nich jest to, że występujący za szkłem są – pomijając zróżnicowany stopień zdolności aktorskich – absolutnymi g e n i u s z a m i w udawaniu nieobserwowanych. Zapamiętajmy to sobie: udawać niewidzianego przed kamerą telewizyjną to sztuka. Spójrzmy na zachowanie nieprofesjonalistów, kiedy wymierzony zostaje w nich obiektyw kamery: często panikują albo sztywnieją, zamierają w poczuciu skrępowania. Nawet PR-owcy i politycy są wobec kamery czystymi amatorami. A my uwielbiamy się wyśmiewać ze sztywności i sztuczności nieprofesjonalistów ukazujących się w telewizji. Co za nienaturalność.
Lecz jeśli było się choć raz obiektem tego przerażająco martwego szklanego spojrzenia, to wie się aż za dobrze, jak paraliżująco ono na człowieka działa. Zaganiany facet ze słuchawkami na uszach i notesem na podkładce każe ci „grać naturalnie”, a twoja twarz zaczyna wykonywać niekontrolowane ruchy, gdy usiłujesz przybrać minę osoby pozornie nieobserwowanej, co wydaje się tak niemożliwe, ponieważ „pozornie nieobserwowany” ‒ tak jak „grać naturalnie” ‒ to oksymorony. Spróbuj trafić w piłkę golfową zaraz po otrzymaniu pytania, czy przy zamachu do tyłu robisz wdech, czy wydech, albo postaw się w sytuacji osoby, której obiecano wysoką nagrodę, jeżeli zdoła przez dziesięć sekund nie myśleć o zielonych nosorożcach, a będziesz mieć niejakie wyobrażenie o iście heroicznych akrobacjach ciała i umysłu, jakich od Davida Duchovnego czy Dona Johnsona wymaga udawanie nieobserwowanego w sytuacji, gdy jest on obserwowany przez soczewkę będącą wszechpotężnym symbolem tego, co Emerson na wiele lat przed telewizją nazwał „spojrzeniem milionów”.
Emerson jest zdania, że tylko bardzo rzadki gatunek ludzi potrafi wytrzymać owo spojrzenie milionów. Do tego gatunku nie zalicza się normalny, ciężko pracujący, skrycie zdesperowany Amerykanin. Człowiek, który wytrzymuje owo megaspojrzenie, to chodząca poczwarka, specyficzny typ transcendentnego półczłowieka, który, jak mówi Emerson, „nosi w oczach wakacje”. Te emersonowskie wakacje, które aktorzy telewizyjni noszą w oczach, to obietnica urlopu od ludzkiego poczucia skrępowania. Nie przejmować się tym, jak wyglądasz w oczach innych. Kompletny brak alergii na spojrzenia. To nasz współczesny heroizm. Przerażający i mocny. Jest to także, oczywiście, gra, jako że trzeba być nienormalnie skrępowanym i opanowanym, by sprawić wrażenie nieobserwowanego pod okiem kamer, soczewek i osób z notesami na podkładkach. Ten skrępowany pozór nieskrępowania stanowi prawdziwe drzwi do całego telewizyjnego gabinetu luster iluzji, a dla nas, Widzów, jest jednocześnie lekarstwem i trucizną.
Gapimy się bowiem na tych rzadkich, doskonale wyszkolonych, na pozór nieobserwowanych osobników przez sześć godzin dziennie. I uwielbiamy tych osobników. Jako że przypisujemy im cechy nadnaturalne i pragniemy ich naśladować, można wręcz powiedzieć, że ich czcimy. W świecie realnego Joego Briefcase’a – świecie, który jawnie oscyluje między relacjami wspólnotowymi a sieciami obcych ludzi połączonych prywatnym interesem i technologią – ludzie, których szpiegujemy w telewizji, oferują nam familiarność, wspólnotę. Intymną przyjaźń. My jednak rozszczepiamy to, co widzimy. Postacie mogą być dla nas „bliskimi przyjaciółmi”, ale a k t o r z y plasują się wyżej niż obcy: to imago, półbogowie, poruszający się w innej sferze, zadający się z sobą nawzajem i poślubiający tylko siebie nawzajem, jako aktorzy dostępni Widowni jedynie przez pośrednictwo tabloidów, talk-showów, sygnału elektromagnetycznego. A przecież zarówno aktorzy, jak i postacie, tak strasznie oddaleni i przefiltrowani, wydają się nam straszliwie, wspaniale n a t u r a l n i, kiedy ich oglądamy.