Urszula Wolak: Porozmawiajmy o aktorstwie.
Jerzy Trela: Dobrze się składa, bo tym właśnie zajmowałem się przez całe życie. Ostatnio często zadawałem sobie pytanie, czemu tyle poświęciłem aktorstwu? Życie przechodziło obok mnie, a ja cały czas żyłem fikcją – teatralną, literacką. Łatwo ulegałem nałogowi, jakim stał się dla mnie teatr. To on właśnie zaczął mnie fascynować już we wczesnej młodości, gdy uczęszczałem do liceum plastycznego. Pociągała mnie wówczas iluzja teatru. Nie miałem jeszcze wtedy zamiaru być aktorem – raczej scenografem. Ale życiowe okoliczności zdecydowały za mnie i po liceum musiałem pójść na cztery lata do pracy. Jako plastyk, pracę znalazłem w teatrze lalkowym. Zacząłem coraz częściej pojawiać się na scenie i tak mi zostało do dziś.
Scena. Dobrowolny nałóg
Nie ma Pan poczucia, że współcześni, młodzi aktorzy odwracają się od teatru, wypatrując swojej szansy raczej w filmie, telenowelach i reklamie?
Jeżeli teatr wychodzi dziś z interesującą propozycją do młodych ludzi, to na pewno spotka się z ich uznaniem. Znam wielu młodych artystów, którzy potrafią zrezygnować z niejednej intratnej propozycji i nie stoją w długich castingowych kolejkach. Już jaskiniowcy pozostawiali po sobie ślady – nie materii, a ducha. To dowód na to, że sztuka jest potrzebą każdego człowieka od zarania dziejów.
Udział aktora w telenoweli jest formą zdrady tej sztuki?
Jest on poniekąd wymogiem naszych czasów. Ludzie muszą z czegoś żyć. To ich zawód, każdy może to robić. Nie widzę w tym nic zdrożnego, choć nie jestem zwolennikiem telenowel. Wolę seriale. Wychowałem się na wysokiej literaturze i ciężko byłoby mi sobie przyswoić język telenoweli. Prawdziwa sztuka powinna dążyć do kształtowania wrażliwości widza, rozbudzając jego zapotrzebowanie na piękno, a nie usypiać, głaskać i uspokajać. Co zyskują ludzie, siedzący całymi dniami przed ekranem telewizorów i oglądający telenowele? Nic. Misją sztuki jest – użyję niepopularnego już dziś słowa – uszlachetniać człowieka, a nie zaspokajać.
Powszechnie uważa się, że to Brytyjczycy nie mają sobie równych wśród aktorów. Skąd to przekonanie?
Nie ma reguły. Brytyjczycy – owszem – może są najlepsi w repertuarze szekspirowskim, bo Szekspir jest ich rodzimym dramaturgiem, na którym uczą się grać od pokoleń. Ale przecież szkoła amerykańska, choć wśród jej reprezentantów jest wielu Brytyjczyków, zawdzięcza jednak wiele Rosjanom. Gdyby nie Wsiewołod Meyerhold, a później Konstantin Stanisławski, to Lee Strasberg pewnie nigdy nie prowadziłby Actors Studio – najsłynniejszej na świecie szkoły teatralnej w Stanach Zjednoczonych. Dobre aktorstwo stoi więc na mocnych fundamentach. Spójrzmy choćby na Dustina Hoffmana, Roberta De Niro, Marlona Brando, Ala Pacino. Ten ostatni gra przecież ostatnio film za filmem, zachwycając wspaniałą formą. A co robi na co dzień, gdy kończy zdjęcia na planie? Ucieka na Broadway i gra tam Szekspira. Czy na teatralne deski wiedzie go chęć zarobienia większych pieniędzy? Na pewno nie. Pacino nic już nie musi, a jednak wciąż drzemie w nim potrzeba spełniania się właśnie w teatrze. Bo kocha Szekspira. To jest aktorstwo – pasja tworzenia. Dobry aktor jest jak malarz. Nie maluje obrazu, bo ktoś mu każe, tylko dlatego, że musi. To wewnętrzny przymus. Kto by pomyślał, że wysyp tak wielu talentów zapoczątkuje w latach 20. XX wieku migracja intelektualistów i artystów z Europy do USA? Nie generalizowałbym więc, że któryś z narodów wiedzie prym w dziedzinie aktorstwa. Dobrzy są zawsze ci, którzy pozostają wierni swoim ideałom.
Byle nie stracić kontroli
Przywołany System Stanisławkiego, wdrażany w filmie i na scenie m.in. przez Pacino, od razu konotuje proces silnego utożsamiania się, zespalania się aktora z postacią…
To bardzo złożone zagadnienie. Przyjmujemy, że założenia Stanisławskiego są tylko punktem wyjścia do budowania postaci. Kontekst jest bowiem o wiele rozleglejszy. Różnego rodzaju okoliczności, w tym wszelkie zmiany w teatrze modyfikują propozycję Rosjanina. Wraca się do niej jednak bardzo często, nawet we współczesnym teatrze awangardowym. Wcześniej korzystał z niej choćby teatr Jerzego Grotowskiego.
Co jednak z tym mitycznym postulatem utożsamiania się aktora z rolą?
To jest możliwe, ale dużo kosztuje. Im bardziej chce się być wiarygodnym, tym bardziej trzeba zbliżyć się do postaci. Jest jednak jeszcze druga strona medalu. Całkowite zatracenie się czy utożsamienie z postacią grozi bowiem utratą kontroli nad własnymi działaniami. Aktor nigdy nie może jej stracić, by nie doprowadzić się do szaleństwa. Nie można wyjść z teatru, nie zostawiwszy za progiem postaci, którą się gra. Stanisławskiemu nigdy nie chodziło o ekstremalne przeżywanie na scenie własnych doświadczeń utożsamianych z życiem bohatera, a raczej – jak sądzę – o połączenie osobowości postaci z własną osobowością. Jeśli uda się to zharmonizować, efekt zostanie osiągnięty.
Innymi słowy: będąc kimś innym, należy pozostać sobą?
Tak. Wchodzimy w skórę i psychikę postaci tylko na scenie. Wychodząc z teatru, stajemy się sobą.
Jako aktor, nigdy nie stracił Pan nad sobą kontroli?
Zdarzały się takie momenty. Nie tylko mnie. To jednak naprawdę wyjątkowe przypadki. Przywołajmy Gustawa Holoubka, który był aktorem zawsze w pełni świadomym tego, co robi. W jednym z wywiadów przyznał, że tylko raz zdarzyło mu się zapomnieć. Nie wiedział wtedy, co robi. To było w słynnej „Wielkiej Improwizacji” w Dziadach z 1968 roku w reżyserii Kazimierza Dejmka. Mnie podobne chwile przytrafiały się we fragmentach Wyzwolenia i Dziadach Konrada Swinarskiego.
Co się wtedy z Panem działo?
Dosłownie straciłem nad sobą kontrolę. Po chwili jednak świadomość powróciła. Graliśmy wtedy Dziady w kościele Dominikanów, a ja mówiłem „Wielką Improwizację”. Prowokacyjne wołanie skierowane w stronę Boga; „Odezwij się!”, wywołało we mnie rzeczywiste przerażenie. Przeraziłem się bowiem obecnością Stwórcy w kościele. Doświadczyłem chwilowego zatracenia się w roli. Przebudzenie nadeszło, gdy Bóg, takie przynajmniej odniosłem wrażenie, naprawdę się odezwał. Krzyknąłem raz jeszcze, z większą pasją: „Odezwij się!”. Odezwało się potężne echo. Wtedy odniosłem wrażenie, że to Jego głos, że mnie karci za to, że śmiem Go wzywać i porównywać się z Nim, że chcę go sprowokować.
Naturszczyk (nie)jednej roli
Co zmienia się w aktorze, który tak jak Pan, staje się pedagogiem i zaczyna nauczać innych, jak grać?
Nigdy nie miałem poczucia, że kogokolwiek n a u c z a m. Raczej dzieliłem się z młodymi studentami sztuki aktorskiej swoimi doświadczeniami oraz doświadczeniami moich kolegów, w tym reżyserów, z którymi miałem do czynienia. Jak bowiem nauczyć młodego człowieka wrażliwości? Próbowałem ją jedynie rozbudzić. Dbałem też o to, by nie zniszczyć ich osobowości. Jeżeli czegokolwiek uczyłem, to tylko podstawowego rzemiosła.
Zdarza się jednak, że współcześni reżyserzy, zwłaszcza filmowi, wolą angażować do ról naturszczyków niż profesjonalnych aktorów. Na czym polega ich przewaga?
Rzadko kiedy naturszczyk jest przypadkowym przechodniem. Najczęściej wybiera się go z morza kandydatów. Tak trafia się na wymarzoną osobowość, której pożąda reżyser. Naturszczyk gra wtedy siebie, ale sprawdzi się zwykle tylko w tej jednej roli. On nie zagra później trzystu kilkudziesięciu innych ról. Tylko nieliczni połykają aktorskiego bakcyla i grają później w wielu filmach, telewizji, teatrze. Tak jest choćby z Henrykiem Gołębiewskim. Okazało się, że ma w sobie to „coś”, a co ważniejsze potrafi grać.
Myśli Pan, że sztuka aktorska może kiedykolwiek wyginąć? Pytam o to w kontekście współczesnego kina, wykorzystującego technologię cyfrową, pozwalającą komputerowo generować filmowe postaci. To pańskim zdaniem fascynująca przyszłość czy zwiastun apokalipsy, która może zagrozić aktorstwu?
Nie tylko aktorstwu. To tendencja, która stanowi zagrożenie dla człowieka w ogóle. Im bardziej ulegamy technice, tym bardziej oddalamy się od siebie. Co drugi człowiek mijający mnie na ulicy jest wpatrzonych w telefon komórkowy albo przez niego rozmawia. Niewielu już interesuje się otaczającą rzeczywistością, drugim człowiekiem, nie zachwyca nas piękno architektury, zwykła codzienności, przestajemy słyszeć śpiew ptaków. Cały świat skurczył się bowiem do wielkości jednego telefonu. Przyjdzie jednak taki moment, że znów zechcemy spojrzeć sobie głęboko w oczy, tak jak my teraz, zapragniemy bliskości drugiego – żywego człowieka. I gdzie się wtedy udamy? Do teatru albo do kościoła.
Czy młodzi aktorzy zadają dziś Panu pytanie, co robić, jak odnaleźć właściwą dla siebie drogę?
Tak. Mam wtedy dylemat, bo nie wiem, co odpowiedzieć. Mówię więc krótko – być wiernym sobie.