PRZYBYŁA
To jest taka poezja, że łatwo blurba do niej napisać (koniecznie coś o racach i fajerwerkach), ale nic poza tym. Czepiam się kurczowo szlachetnych antenatów. Myślę o Miłoszu Biedrzyckim – i Tomažu Šalamunie po linii nie tylko rodzinnej – o Adamie Kaczanowskim, Darku Foksie, Krzysztofie Śliwce. Myślę przede wszystkim o Kazimierzu Biculewiczu i nawet sięgam po latach do Ognistego Żółwia Bengalskiego. Dobry musi być poeta, który skłania do sięgnięcia po innego poetę – po latach. A przez Biculewicza myślę o rozbrajającym poważne miny polskiej poezji Białoszewskim. I nawet gdybym jeszcze z pięć nazwisk dodał, niczego to nie wyjaśni, dobry poeta pozostaje bowiem nieuchwytny i dziwnie samotny. Wytłumaczę się zatem ze skojarzeń. Śliwka w tej nucie sowizdrzalskiej, chuligańskiej, w aksjomacie wolności do końca; ale najbardziej Biedrzycki–Šalamun–Biculewicz w tej nucie przewrotnej, wywracającej, pokazującej język z uniesienia, frenezji, dla żartu, ale i dla sprawy. Zawsze jest jakaś sprawa.
Często słyszę: kuglarz, błazen, kpiarz, wesoły surrealista. A to w polskiej tradycji jest łatka czy plama nie do wywabienia. Że niby pośmiejemy się, rozerwiemy, odetchniemy lżejszym powietrzem i już możemy wracać do poważnej liryki. Hola, hola! Ani na moment nie opuściliśmy przestrzeni ważności. Ten typ poezjowania zazwyczaj zwraca uwagę na wyczerpywanie się modelu poważnego świadczenia. To znaczy, możesz dalej świadczyć, tylko że stajesz się śmieszny, nie zdając sobie z tego sprawy. Jeżeli tak, to bądźmy śmieszni od razu. Natchnieni inaczej. Nawiedzeni à rebours. To mi mówią wiersze Biedrzyckiego, Šalamuna, Biculewicza, a teraz Przybyły. Jeszcze raz: Nie mam przesłania i nie ma niczego do przesłania, bawcie się dobrze, a reszty się domyślcie. Poezja współczesna jest nudna, zrobię wszystko, żeby taką nie była.
Zatem domyślam się reszty. Co by nią mogło być w debiutanckim tomiku Piotra Przybyły Apokalipsa. After party? (Dom Literatury w Łodzi, 2015). Co nią jest prócz przeświadczenia, że na Miłosza, Szymborską czy Zagajewskiego (a nawet Różewicza, i dalej Świetlickiego, Sendeckiego…) pozować nie będę, bo to już dźwięczy pusto i nikomu nic nie mówi? A komu coś ma mówić? Komu mówi rozedrgany bohater-niebohater, rozbiegany, rozszczebiotany do nieprzytomności podmiot tych wierszy? Swoim mówi. Takim jak on. Dlatego chwilami czuję się wykluczony, za stary. Już nie chodzi o pokoleniową „szyderę” (patrz: Tomasz Bąk), bo tu raczej więcej „łobuzery”. Chodzi o sieć aluzji, smaczków, mrugnięć okiem, chodzi o wirtualno-internetową leksykę, o popkulturową idiomatykę, za którą najzwyczajniej w świecie nie nadążam. Młody poeta mówi do ściśle określonego młodego audytorium, wyraźnie zarysowując wspólnotę grypsery. Udaje mu się jednak poruszyć i rozbawić także tych, którzy pozostają poza wspólnotą. Z taką intencją i świadomością używam określenia „dobry poeta”.
I jeszcze słowo co do „reszty”: dobry czytelnik zazwyczaj wymyśla resztę, jeśli nie chce pozostać na pustym placu tylko ze smaczkami i aluzyjkami. Ktoś, kto zaczyna długie okresy zdaniowe od „i” i mantruje bez przerwy mnożącymi się po „i” czasownikami, stylizuje się na dziecko bądź prostaczka. I to jest chyba jeden z kluczy do lejących się słów, do połykającego własny ogon poematu: dziecko przychodzi ze swojego świata i dobiera się do języka dorosłych. Od tej chwili dorośli poeci mogą się czuć zaniepokojeni. Ktoś pił z ich kubeczków i powiesił w salonie (do góry nogami) bardzo dziwne obrazki. O, jakże niebezpieczna świeżość!
I rzecz w tym, że „dziecięctwo” nie tylko określa język, jego obroty i skłonności, staje się również tematem, permanentnym rozpamiętywaniem minionego, przedszkolnego, szkolnego, rodzinnego, domowego, ukazanego w nawiązaniach, aluzjach, dykteryjkach i scenkach, zbitkach i onomatopejach. „Dziecięctwo” rzutuje mocno na pierwsze próby dojrzałości, a tytułowa apokalipsa (nieważne, w jakim stopniu fantazmatyczna) dotyczy ojcostwa, końca życiowej laby. Stało się i trzeba sobie jakoś z tym poradzić. Setki poetów przed nim dotykało „nabrzmiałego brzucha”, a potem napawało się widokiem „karmiącej”, wyrzucając przy tym z siebie niezwykłej urody liryczną papkę.
Przybyła pomyślał, że to nie dla niego. Nie ta uroda, nie ten język, nie ta papka. I nie te przyzwyczajenia. Zaproponował polskiej poezji zupełnie nowe (aczkolwiek pół żartem, pół serio wywiedzione ze starych). Jestem ciekaw, jak długo będą poruszać i bawić.
RUTKOWSKI
Rafał Rutkowski to poeta własnego rytuału. W wielkim uproszczeniu i pomieszaniu nazwałbym ten rytuał „baśniowo-funeralnym”. Sytuacje liryczne budowane są według pomysłów (kluczy) powyciąganych z wielu „innych bajek”. Chcę powiedzieć, że mają nieobliczalny – jeżeli przyłożyć „zdrowe”, realistyczne miary – i zaskakujący przebieg; coś ciągle przeistacza się, miesza, wchodząc w alians z czymś, z czym w tak zwanym normalnym życiu nigdy by nie weszło. A więc poeta własnego rytuału to ktoś, kto rekonstruuje „inne życie”, instynktownie stroniąc od tego wspólnego, cudzego. To również rozpoznawalny język pełen tajemniczych czasownikowych akcji, świadczących o braniu udziału w podejrzanych misteriach i transformacjach.
Już w tytule: Chodzę spać do rzeki (Zeszyty Poetyckie, Gniezno 2015) jest sprzyjająca przemianom woda, lecz w tomiku chyba więcej ziemi gnieżdżącej umarłych. To gleba śmiertelna, nasycona kośćmi i wspomnieniami, o żywej tradycji ponawianych pochówków. Jak w tym absurdzie zasiewania kości ma sobie radzić poeta? Czy wypada śpiewać? A co pozostaje, opowiada Rutkowski, zmyślając kolejną małą bajeczkę, która brzmi śmiertelnie poważnie, co nie przeszkadza jej być lekką i w jakiś sposób „wdzięczną”. Oto tajemnica tej poezji. Coś pomiędzy ciężarem a lekkością, oryginalny wytrych do zaświatów, już własna melodia. Czułe pogwizdywanie.
Zauważmy, że to, co akwatyczne, łączy się jak we śnie z tym, co telluryczne; łącznikiem zaś jest śmierć. Do niej jak do wodopoju dążą niektóre metafory. Już w pierwszym wierszu, zwodzącym nas „filmowością” (a mnie się wydaje, że jesteśmy bliżej bajki magicznej), cmentarz jawi się jako „rzeka domów”, zatem zmarli, podziemni ludzie mieszkają w rzece. Bohater czasem ich odwiedza. Czyni to głównie we śnie. Sen otwiera możliwość przejścia na drugą stronę, otwiera widok na to, co się dzieje i jak się mieszka po śmierci. Tytułowe Chodzę spać do rzeki można racjonalizować sobie i w tym duchu. W następnym wierszu pogłębia się wizję podziemnego pomieszkiwania części ludzkości: pod ziemią prócz trumien są wsie i miasteczka / zwyczajne życie z tym że w gęstszej chmurze.
Śnienie jest chwilowym zanurzeniem się w rzece zmarłych, w zbiorowej podświadomości wychodzącej na jaw, prześwitującej, przełamującej fale. Chodzę spać do takiej rzeki, w której cień smugą się wije i płynie wszystko: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Kto zna się na tej ciemnej wodzie i umie ją czytać, natrafi na znaki, lecz odnoszę wrażenie, że najważniejsza jest przeszłość, ponawiające się przemijanie.
Rutkowski to poeta rytuału przywołującego minione życie, autor opowieści zaczynających się zazwyczaj nie od słów „za górami, za lasami”, lecz raczej „za siedmioma warstwami gleby”… pulsowało nieznane życie. Wiersze pisze się, by to życie poznać, zobrazować. Baśń rozpracowuje te motywy, które pozostają w ukryciu, jeszcze przed przypuszczeniami i jakimikolwiek próbami racjonalizacji.
Próbuję sobie wytłumaczyć rozproszone wrażenie obcości tego świata. Próbuję oswoić tę obcość, przywołując formuły magiczne. Nie wiem, na ile trafne, ale mnie na pewno potrzebne.
STARKOWSKA
Co zrozumiała bohaterka i czy jest nam dany do tego swobodny dostęp? Tak mogłoby brzmieć jedno z pytań towarzyszących lekturze utworów z tomu Ballada o wyrzynarce (2015). Chodzi o przedstawianą historię inicjacji, wylinki, przejścia, dramat dojrzewania, pozostawiania samotnej dziewczynki za sobą. Chodzi o rozpacz tego przeistoczenia, bo nie ma niczego za darmo; zrozumienie skojarzono z ofiarą i bólem. Dlatego pytam o charakter procesu, który nie dokonał się z minuty na minutę, lecz wypracował się w cyklu bolesnych doświadczeń, w rytmie okrutnych praktyk. I nie wydaje mi się, żeby ktoś spoza kręgu najbliższych miał do tego swobodny dostęp. Nigdy nie ma się swobodnego dostępu do wiersza, jeśli szanuje się jego autonomię. Dlatego mogę jedynie poopowiadać o sobie samym, odbijającym te obrazy, rytuały, melodie i powracające echa. Odbijającym dość niezdarnie, bo po pierwsze – nie ta płeć (i nie ta wrażliwość, tu tak podatna na zranienia i otarcia), po drugie – nie ten wiek. Nie przeżywa się tak histerycznie tych wszystkich ciosów od życia, jak kiedyś. Stopniowo ma się to gdzieś. Ale te gorące wiersze nie pozwalają na to – w swej emocjonalnej i obrazowej huśtawce zapraszają do ciągłego starania się o ważność każdej takiej chwili, w której wydaje się, że świat odjeżdża, nie pozostawiając ani jednego słowa na opis tego, co zaistniało, co zabolało. Starkowska pokazuje, że zawsze znajdą się jakieś słowa. To tylko kwestia proporcji i pasji, zaangażowania we własną historię, przekonującego umieszczenia jej w uniwersalnych znakach.
Z tymi uniwersalnymi znakami mam pewien kłopot. Bo tu mocno nadweręża się starą uniwersalność i proponuje, by w obszar tego, co liryczne, wpisać rzeczy z trudem kojarzące się z leksyką konfesji. Brzeszczoty, wykrawarki, wyrzynarki, wiertła, łożyska, kable, piły, papier ścierny i tak dalej. Wprawdzie rewolucja industrialno-urbanistyczna dokonała się w polskiej poezji już dawno temu, ale mnie wciąż „rażą” takie odwołania. Nie czuję ich tak, jak należy. Tym większe wrażenie robią wiersze: udaje się w nich z takich realiów i pojęć stworzyć coś bardzo intymnego, dopisując do historii doświadczania zranień. Mało tego – z zewnętrznych narzędzi stają się wewnętrznymi procesami, pseudonimami neurotycznych napięć i spięć. Opowieść rozpoczyna zdanie Przymierzasz brzeszczot jak zwiewną suknię, a kończy fraza Przymierzam wiertło. Dokonała się – spokojnie, wolno, z wiersza na wiersz, w rytmie doskonale skomponowanej narracji – interioryzacja rzeczy, które służyły podmiotowi do uwyraźnienia ekspresji. Teraz podmiot im służy, staje się nimi, utożsamia – lśniący, zimny metal pokrywa się ścięgnami, żyłami, ciałem; pokrywa się człowiekiem. Pośród wielu wątków i linii melodycznych „okrutnej” (w balladowym sensie) opowieści, ten refren zdaje się wybijać na plan pierwszy.
1 comment
Mijajacy rok jest sukcesem Ewy Sonnenberg
Comments are closed.