Laureat Nagrody Specjalnej Krakowa – Miasta Literatury UNESCO w Konkursie Promotorzy Debiutów 2015 – O pochodzeniu łajdaków, czyli opowieści z metra Tomasza Wiśniewskiego – to książka niezwykle trudna w odbiorze, niekonwencjonalna, surrealistyczna, paradoksalna do granic możliwości, a jednocześnie traktująca o rzeczach codziennych, przyziemnych, dotyczących nas wszystkich.
Wiśniewskiego wariacje o rzeczywistości
Mówią, że pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Dotyczy to zarówno ludzi, jak i książek. Co pomyśleć, gdy widzi się niewielkiego formatu, prawie 100-stronicową książkę, o której na większości portali można jedynie przeczytać „Niezwykła wyobraźnia literacka Wiśniewskiego oddaje hołd Calvino, Borgesowi czy twórcom z grupy OuLiPo. Pozornie zwykła i oswojona rzeczywistość ma swoją absurdalną, groteskową, czasem przerażającą podszewkę. Jego proza to odświeżający powiew niekonwencjonalności”. Przed rozpoczęciem lektury rodzi się pytanie: o czym właściwie jest ta książka? Jednocześnie pojawia się ciekawość zastosowanych zabiegów literackich, związanych z grupą OuLiPo – w jaki sposób Wiśniewski wykorzysta gry słowne czy teorię gier (i czy w ogóle to zrobi)? A co najważniejsze, czy sobie z tym poradzi na tych stu stronach?
Przypomnijmy, że grupę literacką OuLiPo (skrót od słów Warsztat Literatury Potencjalnej, fr. Ouvroir de Littérature Potentielle) założyli w 1960 roku pisarz i matematyk – Raymond Queneau i Francois Le Lionnais. Jej twórcy pisali swoje dzieła zgodnie z prawami matematyki. Tworzyli „poetykę przymusu”, ograniczoną (tak jak matematyka) pewnymi regułami, wzorami, strukturą. Z OuLiPo związali się również m.in.: Jacques Bens, Claude Berge, André Blavier, a także Marcel Duchamp. Jedną z wielu niezwykłych publikacji grupy jest Sto tysięcy miliardów wierszy Raymonda Queneau. To pewnego rodzaju kodeks, którego zadaniem jest pomoc w tworzeniu wierszy. Zawiera dziesięć pociętych 14-wersowych sonetów, które miały służyć artystom przy tworzeniu nowych utworów. Queneau dobrał wersy w taki sposób, by nie kolidowały ze sobą ani rodzaje, ani liczby gramatyczne. Dziś, w przeciwieństwie do tego, co obowiązywało kiedyś, dąży się, by dwa plus dwa nie zawsze dawało cztery. Podobnie jak w sztuce. Pozorna codzienność zostaje przepełniona absurdem i surrealizmem. Nic nie jest oczywiste.
Ale do rzeczy. Rozpoczyna się dość specyficznie, bo główny bohater zostaje ujęty przez władzę za zbyt szybkie przemknięcie do publicznej toalety i próbę uniknięcia zapłaty. Potem pojawiają się chodzące nocą po domu dłonie, które zaciskają się na szyi swojego właściciela. Ten jednak, niewzruszony zaistniałą sytuacją, grzecznie je wyprasza: „Staram się zasnąć. Poproszę o wizytę o innej porze”. Zawstydzone części ciała potulnie wychodzą. „Po raz nie wiadomo, który zwyciężyła grzeczność i uprzejmość, których zalety od dawna przeczuwałem”.
Nie wszystkie wydarzenia z życia bohatera i narratora jednocześnie (w większości opowiadań) mają coś wspólnego z grzecznością czy uprzejmością. Na przykład tytułowy Komornik przyszedł, by odebrać niejakiemu Wiśniewskiemu „drogocenny kamień”. Dowodem w sprawie jest oczywiście zdjęcie, na którym sprawca (oczywiście Wiśniewski) trzyma ów kamień. Oskarżony chce wytłumaczyć zaistniałe nieporozumienie, ale komornik nie daje się zwieść: „Proszę się nie obrazić, ale pan jest tylko figurantem, klonem, sobowtórem i parodią”. I na tym kończy się wizyta komornika… Oskarżonemu spada kamień z serca, który okazuje się tym poszukiwanym, cennym minerałem. Następnie bohater spienięża go u jubilera.
Nieuprzejmy i niegrzeczny, delikatnie mówiąc, okazał się również ksiądz spowiednik. Bohater udał się do instytucji kościelnej, by pożyczyć pięć złotych. Zdziwiony duszpasterz po krótkim zastanowieniu zgodził się udzielić pożyczki, stawiając jednak warunek: „weźmiesz pieniądze lewą ręką”. Młody człowiek zgodził się i obiecał, że odda całą sumę po urodzinach. Jakie było jego zdziwienie, gdy jedząc lody orzechowe za pożyczone pieniądze, zauważył, że na jego lewej ręce brakuje zegarka. Morał z tej sytuacji może być tylko jeden: „nie miesza się porządków boskich z porządkiem materialnym, nie wiąże się nieba z ziemią”.
Różowy humor
Jak twierdzi autor, okoliczności powstawania tekstów są tajemnicze nawet dla niego samego[1]. Kiedy tylko przychodziła mu do głowy jakaś myśl, siadał przed laptopem i pisał. Po 40 minutach opowiadanie było gotowe. I tak każde po kolei. Wiśniewski potwierdza również pewne związki z Rolandem Toporem w zakresie absurdu czy groteski. Różni ich jednak humor – u Topora czarny, u Wiśniewskiego… różowy.
Opowiadaniem niezwykłym – i tym, które najbardziej zapadło mi w pamięć – jest Szaleństwo wiedzy. Dlaczego? Jest jednocześnie tak absurdalne, że aż prawdziwe, i na odwrót – tak prawdziwe, że aż absurdalne. Serwisy informacyjne to nic oryginalnego – można je usłyszeć w każdym radiu, zobaczyć na każdym (prawie) kanale telewizyjnym. Bohater opowiadań (którego możemy utożsamiań z autorem) zwraca jednak uwagę na bardzo istotną rzecz – nawet komunikat informacyjny może być pełen optymizmu czy szczęścia. Nie musi to być kolejna relacja z wypadku czy konfliktu politycznego. Czytając „wiadomości” Wiśniewskiego trudno się nie uśmiechnąć i nie wyobrazić sobie jakby to było, gdyby właśnie tak wyglądały wiadomości z kraju i ze świata. Cudownie! Najpierw pan w meloniku zakochuje się od pierwszego wejrzenia (z wzajemnością) w pani w słomkowym kapeluszu (gdyby ona miała rewolwer, scena mogłaby być częścią scenariusza serialu Rewolwer i melonik…). Wyznają sobie miłość, obsypują się kwiatami i recytują wiersze – niczym z komedii romantycznej! Kolejna informacja dotyczy chłopca, który przestał się obawiać śmierci po tym, jak zobaczył przepoczwarzającą się w motyla larwę. Potem jedna z mieszkanek Torunia w trakcie sjesty nawiązała kontakt ze swoim zmarłym synem, który zapewnił ją, że u niego wszystko w porządku. Ostatnie wydarzenie z dnia to oświecenie, którego doznał jogin-amator medytujący w Puszczy Białowieskiej. Serwis informacyjny, jak to zwykle bywa, wieńczy informacja o pogodzie: „Dziś pogoda w całym kraju olśniewająca”. Świat Wiśniewskiego to wbrew pozorom pozytywna, pełna optymizmu przestrzeń. Miło byłoby czasem usłyszeć w wiadomościach, że ktoś przeżył szczęśliwą chwilę w swoim życiu. Taką… różową.
W O pochodzeniu łajdaków, czyli opowieściach z metra jest jeszcze coś, obok czego nie można przejść obojętnie. Dwa utwory mają ze sobą coś wspólnego – jeden teoretycznie jest, ale tak naprawdę go nie ma, a drugiego teoretycznie nie ma, ale w zasadzie jest. Podobno autor był tak zastraszony, że nie umieścił Niefortunnego wyjścia w spisie treści. Może dlatego, że opowiada o dość kontrowersyjnym wydarzeniu w naszym kraju – Marszu Niepodległości. Protagonista spotyka tam… japońskiego mistrza zen. Nieświadomy niczego uczestnik marszu, poproszony przez mistrza o podpalenie jego języka, po części z troski o rozwój swego ducha, zgadza się. Ku jego zdziwieniu nie tylko język, ale i cała głowa Japończyka zaczyna płonąć. Okazuje się, że mistrz zen wcale mistrzem nie jest. Nie dość, że jest Polakiem, to jeszcze policjantem i to „trzecim policjantem” (Wiśniewski nawiązuje tutaj do powieści Flanna O’Briena Trzeci policjant, gdzie teoria atomowa wiąże się z ludźmi i rowerami, a świat ma kształt kiełbasy). W zaistniałych okolicznościach nasz bohater zostaje oskarżony o „palenie w miejscu publicznym”.
O drugim ze wspomnianych opowiadań można powiedzieć wszystko i nic. Zostało umieszczone wyłącznie w spisie treści, tworząc szerokie pole do popisu dla czytelnika, który może domyślać się, o czym Wiśniewski chciał napisać w Utworze, którego nie ma.
Młody artysta o młodych Polakach nie zapomina. Opowiadanie Szanse młodych trafnie ocenia życie i perspektywy młodzieży polskiej. Przesycone ironią, sarkazmem i wszystkim co najgorsze w połączeniu z różowym humorem daje nic innego jak tylko prawdę: „Perspektywy są wręcz oszałamiające! Otóż w każdym mieści znajdują się wieże kościelne, wieże ciśnień, wieżowce i wszystko tak wysokie, że sięgające niemal Księżyca. Bez większych kłopotów ani utrudnień prawnych, dzięki zabytkowym windom bądź drabinom wykonanym z rzadkich kruszców – możemy wspinać się na wszelkie nasłonecznione dachy. Wciągamy w nasze ciała błękit nieba, powietrze zawstydzającej świeżości. Niektórzy tańczą do niemej muzyki sfer na rozgrzanych dachówkach; inni piknikują na kocach w kratę. Ale to nie wszystko: my, młodzi, zbliżamy się do krawędzi i uroczyście wchodzimy na barierki. Zamykamy oczy. Podziwiamy nasze wewnętrzne pejzaże. Rozkoszujemy się wspomnieniami dzieciństwa, smakiem pierwszych śliwek ukradzionych z podmiejskich działek. Uśmiechamy się. Przechylamy do przodu, za barierkę. Reguły grawitacji ukazują swój majestat, lecz nie sprawiają przykrości. Wiele ulega odwróceniu i przyspieszeniu. Pytacie: co dalej, co czujemy? Czujemy, że wyrastają nam skrzydła. Czujemy nieskończoną swobodę, błogość, która, choć krótkotrwała, jest jednak dożywotnia, i krzyczymy w ekstazie niczym kolibry”. Ten fragment komentarza nie wymaga – młodzi Polacy „bez większych kłopotów ani utrudnień prawnych” żyją w kraju, który im sprzyja, piknikują, podziwiają, wspominają, rozkoszują się swoim młodym, ojczystym bytem. A jak! Nic innego nie robią, tylko kształcą się w dowolnym kierunku, realizują swoje pasje, bo grunt to pracować w wymarzonym zawodzie i kochać swoją pracę. A państwo i rządzący? Wspierają młode pokolenia, przyszłość swojego narodu. Robią to niezwykle chętnie. Pewnie dlatego w naszym kraju emigracja to słowo, szczególnie młodym, jest obce. Jakież to ironiczne!
Z pochodzenia: Łajdak
Czytelnik bardzo szybko jest w stanie wyłapać istotę całego tekstu, a to dlatego, że autor nie potrzebuje stu stron, żeby wprowadzić czytelnika w sedno sprawy. Mało kto to potrafi. Przyznając Nagrodę Specjalną Krakowa – Miasta Literatury UNESCO w Konkursie Promotorzy Debiutów 2015 jury doceniło zwięzłość wypowiedzi. Przy minimum słów mamy maksimum treści. Teksty nie utraciły swojego sensu nawet w najmniejszym stopniu.
- Wypowiedź pochodzi z „Tygodnika kulturalnego” z dnia 22.01.2016 r., gdzie Tomasz Wiśniewski był gościem specjalnym.↵