Angielskim artystą, którego nazwisko wymawiało się na początku lat 60. jednym tchem z nazwiskiem Blake’a, jest David Hockney. Obaj przyjechali do Londynu z prowincji, obaj wreszcie dość szybko zyskali rozgłos i sławę, również poza granicami kraju stając się wizytówkami młodej sztuki brytyjskiej. Sporo ich również dzieli, choćby to, że Hockney nigdy nie identyfikował się z pop-artem.
Pochodził z Bradford w hrabstwie Yorkshire, zdradza to zresztą od razu charakterystyczny akcent, którego nie próbował nigdy ukrywać, podobnie zresztą jak swego homoseksualizmu. Jak wiele innych wielkich gwiazd lat 60., pochodził z klasy robotniczej, ojciec miał radykalnie lewicowe poglądy i ciężko przeżył śmierć Stalina, matka zaś wprowadziła w domu surowe zasady protestanckiej wstrzemięźliwości, do tego stopnia, że u Hockneyów nie można było ani pić, ani palić. David przejął po ojcu lewicową wrażliwość, razem chodzili na demonstracje antywojenne i antynuklearne. Gorzej było z religijnością, podczas zajęć w szkółce niedzielnej rysował z upodobaniem komiksy z Jezusem w roli superbohatera. Lata jego młodości przypadały na okres prawie tak szary i ponury jak lata wojny, tyle tylko, że bez bombardowań. Były to czasy wielkiej biedy i reglamentacji prawie wszystkiego. Gdy jako nastolatek po raz pierwszy zobaczył w muzeum obrazy van Gogha, jego pierwszą refleksją było to, jak zamożny musiał to być artysta, skoro na namalowanie kawałka nieba mógł zużyć całą tubę farby.
Po ukończeniu Bradford College of Art i odbyciu zastępczej służby wojskowej na jesieni 1959 r. rozpoczął wymarzone studia w londyńskim Royal College of Art. Na drugim roku poznał młodego marszanda Johna Kasmina, potomka żydowskich imigrantów z Polski. Kasmin miał już za sobą staż w kilku dobrych galeriach, zaś wejście na londyńskie salony zapewniło mu małżeństwo z siostrzenicą Bena Nicholsona, najsłynniejszego spośród brytyjskich abstrakcjonistów. Instynkt podpowiedział mu, że Hockney to materiał na gwiazdę. Okres studiów to także pierwsza podróż Hockneya do Ameryki. Na Blake’u pierwsza wizyta w USA, którą odbył w tym samym mniej więcej czasie, nie zrobiła specjalnego wrażenia i w Stanach pojawić się miał z powrotem dopiero po szesnastu latach, tymczasem Hockney zakochał się w Ameryce od pierwszego wejrzenia. Nowy Jork zauroczył go swoją energią, on zaś uwiódł Amerykanów otwartością i poczuciem humoru. Druga podróż do Nowego Jorku, w którą wybrał się w 1962 r., była jeszcze bardziej udana, poznał wtedy m.in. Andy’ego Warhola, który przygotowywał właśnie swoją pierwszą nowojorską wystawę.
Do Londynu Hockney wrócił pod koniec maja 1963 r., ale sylwestra spędzał znowu w Ameryce. Tym razem z Nowego Jorku postanowił pojechać do Los Angeles. Kalifornia okazała się tym, czego naprawdę szukał. Był oczarowany kalifornijskim słońcem, surowym dramatyzmem skalistych kanionów i plażami pełnymi opalonych i zbudowanych niczym antyczni atleci surferów. Na dokładkę był tam też Hollywood z jego celebrycką otoczką. Traf chciał, że właśnie w Los Angeles, w amfiteatrze Hollywood Bowl, po raz pierwszy zobaczyć miał na żywo Beatlesów. Wejście na koncert załatwił mu Brian Epstein, którego spotkał w gejowskim barze.
Początkowo jeździł wszędzie na rowerze, ale w końcu dał się namówić na zrobienie kursu prawa jazdy. Odtąd przemierzał Amerykę swoim białym fordem falconem, który kosztował go tysiąc dolarów. Kupił też farby akrylowe, które okazały się znacznie lepszej jakości niż te, których bez powodzenia próbował używać w Londynie. Okazały się wymarzone dla jego amerykańskich obrazów. Dzięki jednolitej konsystencji i intensywności barwników pozwalały na bardzo cienkie nakładanie farby, dawały przy tym znakomity efekt kolorystyczny. Malował jak szalony, a ukończone podczas tego pobytu obrazy miały znaleźć się na jego pierwszej amerykańskiej wystawie otwartej na jesieni 1964 r. w Nowym Jorku. Wernisaż zaszczycili swoją obecnością Paul Newman i szefowa amerykańskiego „Vogue’a”, Diana Vreeland, nie mogło też zabraknąć Warhola.
Na początku października 1964 r. Hockney był już w Londynie, ale drugą połowę 1965 r. znów miał spędzić w Stanach, podobnie było w 1966 r., a w 1967 r. przebywał w Anglii jeszcze krócej. Zdumiewające, że żyjąc wciąż w tym niewygodnym szpagacie pomiędzy Anglią a Kalifornią, stał się mimo wszystko jedną z ikonicznych postaci Swinging London. Hockney może nie dorównywał sławą Beatlesom, ale w połowie lat 60. stał się niekwestionowaną gwiazdą. Dziennikarze cenili go za humor i cięty język, kochali go też fotografowie. Wizyty w Stanach sprawiły, że jego stroje stawały się coraz bardziej ekstrawaganckie. Znakomity efekt dało przefarbowanie włosów na ostry, złocisty blond. Z kolejnej podróży do Stanów przywiózł okrągłe rogowe oprawki do okularów, które zastąpiły dotychczasowe druciane. Przypominał w nich sowę.
Równolegle rosła jego pozycja artystyczna. Pierwsza wystawa w Kasmin Gallery przy Bond Street, otwarta w grudniu 1963 r., spotkała się z dość zróżnicowanym przyjęciem, druga, zorganizowana rok później, była już oszałamiającym sukcesem. „Te obrazy, rysunki i grafiki powstały podczas dłuższego pobytu artysty w okolicach Los Angeles i stanowią Świadectwo wielkiego przywiązania do Ameryki. Porównując je z wcześniejszymi pracami Hockneya, można dostrzec, jak niezwykle wrażliwy jest on na klimat miejsca, w którym tworzy. Niczym kameleon przemienił się w Kalifornijczyka” – pisał znany krytyk Edward Lucie-Smith.
Mimo sławy i coraz lepszych dochodów Hockney nie zamierzał zmieniać jednak swojej londyńskiej kwatery głównej. Mieszkanie pod numerem 17 Powis Terrace niedaleko skrzyżowania z Ladbroke Grove znalazł jeszcze w 1962 r. Mieściło się na parterze czteropiętrowego późnowiktoriańskiego domu. Nie miało centralnego ogrzewania, które do dziś nie jest w Londynie standardem, był za to kominek, w którym paliło się węglem, i niezależna łazienka, co w tamtych czasach było sporym luksusem. Zwłaszcza w gorszych dzielnicach, a taką markę miało wtedy Notting Hill, zamieszkane głównie przez angielską biedotę i czarnoskórych imigrantów z Karaibów. Bywało tam głośno, zwłaszcza wieczorami, ale miejsce miało niepowtarzalny klimat, który spodobał się Hockneyowi. Jeden z pokoi zachował dla siebie, w drugim zatrzymywali się na dłużej lub krócej jego rozmaici znajomi i przelotni kochankowie. „Kiedy przeniosłem się na Powis Terrace – wspominał po latach – duży pokój służył mi do malowania, a w rogu było moje małe łóżko. Stała przy nim komoda, na której drukowanymi literami napisałem starannie takie przesłanie: «WSTAWAJ, A POTEM BIERZ SIĘ OD RAZU DO PRACY»”. Działało doskonale.