Pozornie reportaże pisane przez Małgorzatę Szejnert, te gazetowe sprzed lat, i te książkowe pisanie dziś, niewiele łączy. Bo co może łączyć reportaże z tygodnika „Literatura” powstające na początku lat siedemdziesiątych i książki tworzone pół wieku później? Przecież nie temat. Bo co może mieć wspólnego mały realizm Peerelu z amerykańską wyspą z widokiem na Manhattan, gdzie miliony ludzi z Europy Wschodniej przechodziły ostatnią weryfikację przed nominacją na obywateli nowego świata? Co łączy panie ze stołówki gdzieś w Polsce, obsługującej każdego dnia 14 tysięcy ludzi, z plażami Zanzibaru, gdzie luksusowe hotele z prywatnymi kawałkami oceanu wyparły żółwie, które przez wieki właśnie tam składały w piasku jaja? Co wreszcie wspólnego ma Polesie z ofiarami stalinowskich oprawców, pogrzebanymi na Służewcu?
Można, wydawałoby się, szukać analogii między Śląskiem a Polesiem, skoro obie krainy położne były na obrzeżach II Rzeczypospolitej, obie ówczesna Polska traktowała nieufnie i z poczuciem wyższości. Ale co może mieć wspólnego Śląsk przeżywający czas przemysłowej rewolucji przełomu XIX i XX wieku z Polesiem, gdzie przemiany cywilizacyjne odbijały się echem tak słabym, że niemal niesłyszalnym.
Niezgoda na nieprawdę
A przecież łączy wszystkie te teksty coś więcej niż tylko osoba autorki. Scala je niezgoda. Niezgoda na kłamstwo, na hipokryzję, obojętność, zapomnienie. Mówiąc najogólniej: niezgoda na milczenie. I przemilczanie.
Ma ta niezgoda formy bardzo różne. Czasem, jak w Peerelu, jest walką z cenzurą, sprzeciwem wobec ukrywania prawdy za fasadą słów i haseł próbujących zaklinać rzeczywistość. Czasem ma wymiar walki Antygony o przywrócenie pamięci o pomordowanych i pogrzebanych w tajemnicy w nieoznakowanych grobach akowcach, jak w książce Śród żywych duchów. Innym razem to zwykła niezgoda na niepamięć. Na znikanie niepostrzeżenie z naszej pamięci ludzi, wydarzeń i miejsc, które były częścią naszej historii, ważnym elementem przeszłości, a tymczasem odchodzą w niebyt w ciszy, bez żalu, bez pożegnania.
Książki Małgorzaty Szejnert o Śląsku czy Polesiu byłyby jak wpisy na czerwonej liście zwierząt ginących i zagrożonych wyginięciem, gdyby ktoś podobną listę dla nich utworzył. Oczywiście nie ma żadnej pewności, czy istnienie takiej księgi powstrzymałoby proces ginięcia. Zapewne nie, ale przynajmniej zachowałaby ona pamięć o znikających kawałkach mozaiki składających się na obraz świata.
W stanie wojennym, gdy trwał aktorski bojkot telewizji, Małgorzata Szejnert opublikowała książkę Sława i infamia, wywiad rzekę z profesorem Bohdanem Korzeniewskim, krytykiem i historykiem teatru, której tematem była kolaboracja polskich aktorów z okupantami w okresie II wojny światowej. Mały przypis do wielkiej debaty na temat tego, czy w narodzie bohaterów byli też kolaboranci. Niezgoda na niczym nieuzasadnione dobre samopoczucie wielu ludzi.
Debata odbywała się na najwyższym diapazonie, ale Małgorzata Szejnert sięgnęła po szczegół. Bo reporter jest właśnie od dostrzegania szczegółów, od opisywania świata rozłożonego na drobne kawałki, przez które widać równie dobrze.
Reportaż, czyli szczegół
Reportaż zawsze zaczyna się od szczegółu. Pozornie banalnego, niezwracającego uwagi, obok którego zwykle przechodzi się obojętnie. A przecież bez tego szczegółu być może nie byłoby opowieści w ogóle.
Tak było w Peerelu. W ustroju, który najbardziej bał się uogólnień, bo w uogólnieniach trzeba było wskazać przyczyny zła dziejącego się wokół. Ale pozwalał, świadomie, a może po prostu z bezradności, sięgać do drobiazgów, wydarzeń mało ważnych, nieistotnych z punktu widzenia mechanizmów historii. Aż tu nagle okazywało się, że w tych drobiazgach odbija się rzeczywistość, widać w nich, jak pod mikroskopem, równie dużo, a być może nawet więcej. I nie zawsze trzeba sięgać aż do mechanizmów systemu, żeby zrozumieć zasadę jego działania. Jeśli więc dziś możemy powiedzieć, że Peerel został w miarę porządnie opisany, to nie dzięki publicystyce, nawet tej próbującej ezopowym językiem przemycać prawdę o rzeczywistości, ale właśnie dzięki reporterom i reportażom. Bo kiedy już się ukazały, było za późno, by protestować.
Wtedy Małgorzata Szejnert zaczynała. W czasach dla dziennikarstwa, także dla reportażu oczywiście, trudnych, choć paradoksalnie to właśnie wtedy polski reportaż rozkwitł. W okresie, kiedy równie ważne było to, o czym reporter napisał, i to, o czym nie napisał, ale nie napisał tak, że czytelnik to „nienapisanie” dostrzegł. Cytowane przez reporterkę słowa zwykłych ludzi, że prawda nie zawsze jest potrzebna, że nie można domagać się, by ludzie byli tak całkiem uczciwi i sprawiedliwi, bo to tylko wywołuje konflikty, brzmiały zabawnie, czasem groteskowo. Kiedy jednak czytelnik uzmysławiał sobie, że to samo, może tylko ubrane w nieco inne słowa, słyszy z najwyższych partyjno-rządowych ust albo czyta na łamach partyjnych organów, kończyła się groteska, było to zbyt przerażające. Ale od uświadomienia sobie hipokryzji ustroju zaczynał się jego rozkład.
Pierwsze reporterskie książki Małgorzaty Szejnert: Borowiki przy ternpajku, Ulica z latarnią, Niespokojnie tu i tam, zbierające teksty publikowane wcześniej w „Polityce” i „Literaturze”, były zapisem tej peerelowskiej codzienności. Ich wybór ukazał się niedawno zebrany w jednej książce, zatytułowanej My, właściciele Teksasu.
Tajemnicze zniknięcie
Później był karnawał „Solidarnośći”, któremu Małgorzata Szejnert przyglądała się od środka, pomagając w sierpniu 1980 roku w redagowaniu biuletynu strajkowego w Stoczni im. Warskiego w Szczecinie. A następnie stan wojenny, który zmusił reporterów do zejścia do podziemia, bo w oficjalnej prasie miejsca dla reportażu było coraz mniej. Świadectwem tego czasu jest wydana wspólnie Tomaszem Zalewskim książka Szczecin: Grudzień–Sierpień–Grudzień. W latach osiemdziesiątych Małgorzata Szejnert spędziła kilka lat w Stanach Zjednoczonych, pracując w „Nowym Dzienniku”, po powrocie opublikowała Sławę i infamię oraz książkę Śród żywych duchów. Efekt poszukiwań miejsca, w którym grzebano ciała mordowanych przez UB stalinowskich więźniów, wśród nich generała Emila Fieldorfa „Nila” i rotmistrza Witolda Pileckiego. Władza nie chciała, by rodziny kiedykolwiek dowiedziały się, gdzie są groby ich najbliższych. Pamięć o nich miała zniknąć razem z ich ciałami, Małgorzata Szejnert postanowiła w tym przeszkodzić. Skutecznie.
Ale kiedy przyszła wolna Polska, Szejnert na kilkanaście lat zniknęła. Jakby wraz z odchodzącym ustrojem skończył się świat, w którym chcąc opisać Polskę, nie trzeba było od razu zajmować się najwyższą polityką, czasem wystarczyło zajrzeć do zakładowej stołówki… Jakby niepotrzebny był już ukrywająco-odkrywający język, wystarczająco ezopowy, żeby urzędnicy od kształtowania świadomości uznali go za niegroźny dla ich ideologicznej roboty, i wystarczająco czytelny, żeby mądry czytelnik nie miał wątpliwości, że ta stołówka to Polska, a tamten niewielki zakład i jego kierownik to funkcjonariusze tzw. realnego socjalizmu. Bo już można było o Polsce i ustroju pisać wprost, walić kłonicą tam, gdzie Małgorzata Szejnert do robienia dziury w systemie używała najcieńszego szydełka.
Mogło się wydawać, że nie będzie dłużej miejsca dla zjawiska, które nazwano „polską szkołą reportażu”, bo nie potrzeba już będzie sięgać do szczegółu, by obnażyć bezsens ogółu, skoro ów ogół jest w swej ogólności wystarczająco obnażony i oczywisty. Nie trzeba będzie więcej walczyć o prawdę, bo prawda będzie leżeć na każdym rogu i każdy będzie mógł sobie wziąć z niej tyle, ile zechce. Niepotrzebna będzie odwaga, determinacja i wewnętrzna siła, żeby szukać grobów, których miało nie być, skoro powstały specjalne instytuty zajmujące się tylko tym.
W tej sytuacji Małgorzata Szejnert mogła uznać, że polski reportaż poradzi sobie bez niej… że już nie musi więcej nic pisać.
Oni z niej
Dziś już wiemy, co robiła. Wychowywała Mariusza Szczygła, Wojciecha Tochmana, Jacka Hugo-Badera, Lidię Ostałowską, Magdalenę Grzebałkowską, w sumie kilka zastępów reporterów „Gazety Wyborczej”, dzięki którym przetrwał reportaż w jego najszlachetniejszej formie.
Owszem, mogła dalej pisać reportaże, z których wszystkimi porami wyzierałaby rzeczywistość, pytanie tylko, ile tej rzeczywistości zdołałaby sama opisać? W zamian wysłała do jej opisywania kilkudziesięciu ludzi. Mogła napisać w tym czasie dwie, może cztery własne książki, spod piór reporterów „Gazety” wyszła ich już pewnie z okładem setka, a może i więcej, i wszyscy oni, jak mogliśmy kilka tygodni temu przeczytać w „Dużym Formacie” z okazji jubileuszu Małgorzaty Szejnert, nie mają wątpliwości, gdy mówią: „My z niej”.
„Gdyby nie Małgorzata Szejnert i jej książka Śród żywych duchów, mając 23 lata, nie dowiedziałbym się, że pisanie nieefekciarskich zdań (w młodości miałem skłonność do zdań efekciarskich) może złożyć się na fascynującą i mrożącą krew w żyłach lekturę. […] potem powstały wszystkie te moje Gottlandy i inne produkcje” – napisał Mariusz Szczygieł.
„Gdyby nie Małgorzata, do paru prawd o reportażu musiałabym dochodzić latami. «Używaj strony czynnej, zdań klarownych, słów prostych, zrozumiałych. Przekładaj emocje na fakty. Nie rób czytelnikowi nadziei, których nie spełnisz. Przy opisywaniu największych dramatów zachowuj największą powściągliwość». Zdania jak rozkazy. Chłodna trzeźwość i wymagania. Byliśmy niezbyt doświadczoną i raczej słabo wykształconą trzódką. Małgorzata zaszczepiała nam świadomość pisania” – to Lidia Ostałowska.
Włodzimierz Nowak: „W pewnym momencie wzięliśmy Małgosię w niewolę, przywłaszczyliśmy ją sobie, mówiliśmy nasza redaktorka, nasza nauczycielka, a o Szejnert reporterce przestaliśmy pamiętać. Więc kiedy już nie musiała czytać naszych tekstów, machnęła w krótkim czasie cztery reporterskie księgi i sama o sobie przypomniała w wielkim stylu”.
Żal, ale nie żal
Oczywiście bardzo żal tych książek, które Małgorzata Szejnert napisałaby, gdyby nie musiała (i nie chciała) uczyć młodych, że praca reportera nie kończy się nigdy, że nad formalnymi zabiegami zawsze przewagę musi mieć treść, a bohater zawsze jest ważniejszy od autora, co jak wynikało z przywoływanych wspomnień, jedni przyswajali szybciej, inni wolniej i z trudem. Żal, bo bardzo chciałbym przeczytać portret pierwszych lat wolnej Polski, który wyszedłby spod jej własnego pióra. Ale taka była cena istnienia polskiego reportażu. I jeśli kiedyś trzeba będzie wskazać, dzięki komu przetrwał, nazwisko Małgorzaty Szejnert znajdzie się na pierwszym planie. Bo w pojedynkę bitew się nie wygrywa, a ona stworzyła armię, która wygrała. Polski reportaż ma się dobrze i owocuje coraz efektowniej.
Mówię o swoim żalu jednak spokojnie, bo kiedy Małgorzata Szejnert uznała, że bitwa została wygrana, reportaż jest już bezpieczny, a wszechwiedząca i zadufana w sobie publicystyka nie jest w stanie go zdeprecjonować, nie zasiadła na sofie, by obserwować, jak jej uczniowie podbijają Polskę i świat, ale wróciła do pisania. I to wróciła tak, że nawet najwybitniejsi z nich nie mogą powiedzieć, że potrafią już wszystko. Dalej mają się od kogo uczyć.
Nie wróciła do pisania gazetowego, lecz do tworzenia reporterskich książek, innych niż te peerelowskie, złożone z różnych opowieści, ale poświęcone jednemu tematowi.
Książki Małgorzaty Szejnert to reportaże, a więc zgodnie z definicją reportażu zapisują one rzeczywistość w momencie jej dziania się. Ale to jednocześnie książki o pamięci, poszerzające granice reportażu, wydawałoby się czasem wręcz stojące w kontrze do gatunku. Dziejące się tu i teraz, a równocześnie ożywiające świat sprzed lat. Posługujące się tą samą metodą co kiedyś: wychodzenia od szczegółu, od momentu zachłyśnięcia się, czasem oburzenia, dostrzeżenia błysku niecodzienności.
W tym, co dziś pisze Małgorzata Szejnert, jest ta sam dbałość o język, o wymiar literacki tekstu, nieważne: gazetowego reportażu czy książki. I jest ta sama misja, potrzeba opisywania świata zakazanego, ukrytego, nieobecnego, zapomnianego. Ale już nie decyzją kogoś, kto wie lepiej, ale samych ludzi, którym wygodniej jest żyć, nie wiedząc.
Z Czarnego ogrodu na plaże Zanzibaru
Taki był Czarny ogród, saga śląska, która otworzyła wielu Polakom oczy na świat pozornie hermetyczny, wsobny, a przecież tak bliski, jak tylko to możliwe. Historia górniczych rodzin z osiedli Giszowiec i Nikiszowiec, spółki węglowej Giesche, a przede wszystkim opowieść o Śląsku, krainie na pograniczu Polski i Niemiec, będącej wspólną częścią historii dwóch narodów, które poza tym dzieliło w XX wieku wszystko, przez co dla tej wspólnej części historii też nie było miejsca. Dla jednych i drugich Śląsk mógł istnieć wyłącznie jako część Niemiec albo kawałek Polski, żadnych kompromisów, żadnego przenikania, nie szkodzi że – wbrew logice i historii – niemiecki Gieschewalde nigdy nie będzie polskim Giszowcem. I odwrotnie.
Czarny ogród to książka tym ważniejsza, że pisana w XXI wieku, w czasie gdy Śląsk szarpany polskimi i niemieckimi emocjami zaczął znowu w swej śląskości się kurczyć, wręcz zanikać. Wymuszana przez polityków konieczność opowiedzenia się za Polską lub za Niemcami, zaprzeczająca wielowiekowej niejednorodności i niejednoznaczności Śląska odbierała Ślązakom prawo do własnej tożsamości. Jeśli Śląsk uratuje się z tej glajchszaltującej machiny historii, to także dzięki tej książce.
Taka była też kolejna książka – Wyspa klucz, opowieść o maleńkiej wyspie, od której dla emigrantów z Europy wschodniej zaczynała się amerykańska przygoda. Historia stacji emigracyjnej na Ellis Island, gdzie na przybyszów czekały wrota do raju, a jednocześnie potęgował się strach przed nieznanym, które objawiało się już na nieodległym stałym lądzie.
Taka była Wyspa żółwia, opowieść o Zanzibarze, gdzie najpiękniej na świecie zachodzi słońce, a rafy koralowe biją urodą wszystko, co wymyśliła przyroda. Dziś jest bezwzględnie zagarniany przez międzynarodowe turystyczne korporacje.
Wszystkie te książki traktują także o pograniczach: kontynentów, kultur, cywilizacji, gdzie historia nagle skręca i nabiera przyspieszenia. Czarny ogród to pogranicze polsko-niemieckie, które przez wieki zaowocowało niezwykłą kulturą śląską, która u siebie jest wyłącznie w tym jednym miejscu. Na wyspie Ellis spotykają się ludzie ze starego świata, tam niechciani i wypychani, tu przyjeżdżający w poszukiwaniu nadziei. Ale najpierw muszą dowieść, że się nadają, są zdrowi i silni – nowy świat ma swoje oczekiwania i wymogi. Wyspa żółwia. Zanzibar to miejsce, z którego wyruszali w otchłań Czarnego Lądu najwięksi odkrywcy, wśród nich David Livingstone. Miejsce, gdzie wyrastały piękne pałace i odbywały się targi niewolników, gdzie oficjalnie handlowano kłami zabijanych słoni i tworzono za komunistycznych czasów nowego człowieka.
Zapomniany kawałek Kresów
O pograniczu jest także ostania książka Małgorzaty Szejnert Usypać góry. Historie z Polesia, którą redakcja i Rada Redakcyjna „Odry” uhonorowała swoją nagrodą za miniony rok. Autorka opisuje w niej świat, który był, dział się, wzbudzał emocje, aż nagle być przestał. Bo tak zdecydowała historia. W każdym jej wymiarze. Czasem ta historia przybierała kształt bezwzględnej wielkiej polityki, a czasem po prostu nieuchronnego rozwoju cywilizacji.
Małgorzata Szejnert opisuje świat sprzed blisko stu lat i to, ile z niego przetrwało w świadomości dzisiejszych mieszkańców Polesia, choć przecież niewiele więcej zostało w pamięci Polaków. To dwie prawdy o tej samej ziemi, jedna przygnębiająca bardziej od drugiej. Bo tego świata prawie już nie ma, a ci, którzy próbują ocalić zeń choć resztki, odbijają się od muru niemożności dotarcia do jego korzeni. Jakby wraz z akcją melioracyjną i osuszeniem poleskich bagien przeprowadzonymi w czasach radzieckich zniknął też gdzieś duch Polesia. W dodatku ułomna nowoczesność trafiała na Polesie wraz z wirusem sowieckiej ideologii, lepiącej nowego człowieka według narzuconych wzorów i szablonów.
Po 1945 roku Polesie znalazło się poza granicami Polski i zostało skazane na podwójne zapomnienie, bo nikt go nie potrzebował. Radzieckiej Białorusi nie były potrzebne wspomnienia o polskiej obecności na tej ziemi, o pińskiej Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej II RP, o zamieszkujących poleskie dworach polskich panach i polskich duchownych. A w Polsce Polesie zostało wykluczone z mitu utraconej kresowej arkadii, jakby nigdy nie było jej częścią. W legendzie kresów nie ma dla Polesia miejsca obok Wilna i Lwowa, nie ma go nawet obok Grodna czy Drohobycza, jakby było wstydliwą częścią historii tamtej Polski, niewartą pamiętania, trochę skazą na pielęgnowanej przez lata legendy II Rzeczypospolitej.
Posępne wilkołaki wśród moczarów i dzikich kniei
Grecki historyk Herodot pisał w Dziejach o zamieszkujących nad „morzem poleskim” ludziach, którzy potrafią zamieniać się w wilki. Według słów przedwojennego tanga na Polesiu żył wśród moczarów i dzikich kniei posępny lud. Te słowa do dziś ciążą nad Polesiem.
Ale choć Polesie w kształcie z lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku przestało istnieć, to nadal żyje. Podskórnie, podpowierzchniowo, w pamięci, gestach, zachowaniach, legendach, w opowieściach powtarzanych przez dzisiejszych mieszkańców. Jest inne niż wtedy, pozbawione wielu, może nawet większości szczegółów i barw, wynikających z niegdysiejszej mieszanki narodowej i wyznaniowej ludzi zamieszkujących Polesie. Ale jest. Trzeba tylko poń sięgnąć i wydobyć na powierzchnię. To właśnie zrobiła Małgorzata Szejnert. Wydawać się może, że to rzecz najprostsza z prostych. Po prostu trzeba przyłożyć ucho tam, gdzie można jeszcze usłyszeć głosy z minionego świata i zajrzeć w te miejsca, w których można go jeszcze zobaczyć, odczuć i doświadczyć. Brzmi banalnie? Być może, ale trzeba wiedzieć, gdzie przyłożyć ucho i gdzie zajrzeć.
Usypać góry. Historie z Polesia to podróż w głąb pamięci o świecie, który w latach dwudziestych i trzydziestych minionego stulecia przyciągał egzotyką etnografów i badaczy kultury, wabił podróżników ze świata. Małgorzata Szejnert pozwala nam spojrzeć na Polesie także ich oczyma.
Amerykanka, Anglik i Szwedka
Amerykańska arystokratka, podróżniczka i badaczka Arktyki Louise Arner Boyd, podróżując w 1934 roku swoim packardem po poleskich bezdrożach, wyglądała na przybywającą z innego świata. Sir Adrian Paul Ghislain Carton de Wiart, weteran brytyjskich wojen w Afryce, który przyjeżdżał na Polesie, by polować wraz z księciem Karolem Radziwiłłem, mógł czuć się tam jak w Afryce, choć o Murzynów na Polesiu było raczej trudno. Szwedka Maria Söderberg przyjechała na Polesie kilka lat temu, zwabiona zdaniem, od którego zaczął swoją książkę Imperium pochodzący z Pińska Ryszard Kapuściński: „Moje pierwsze spotkanie z Imperium odbywa się przy moście łączącym miasteczko Pińsk z Południem świata”. Dla Kapuścińskiego, który w Pińsku dorastał, to zdanie jest oczywiste i naturalne, Pińsk jest miejscem, gdzie świat ma jedną z granic. Dla przybysza ze Skandynawii to zdanie musiało zabrzmieć jak początek legendy.
Historię odkrywania Polesia przez przybyszy uczyniła Małgorzata Szejnert trzecim poziomem opowieści o utraconej ziemi. Ukazała ich zdziwienie Polesiem, choć przecież wydawałoby się, że ludzi mających za sobą eksplorację Arktyki i walkę w Afryce niewiele powinno zdziwić. A na pewno nie zwyczajni ludzie, żyjący po prostu tak, jakby nie było dziewiętnastego wieku, nie wynaleziono maszyny parowej, a elektryczność była fanaberią, która raczej nigdy się nie przyjmie. Przecież słońce daje wystarczająco dużo światła i to wtedy, kiedy jest ono najbardziej potrzebne.
Na fotografiach Boyd, zamieszczonych w albumie, który ukazał się w 1936 roku w Stanach Zjednoczonych, widać bosych ludzi na tle prymitywnych chałup pokrytych słomianymi strzechami. To były najbiedniejsze osady, jakie miss Boyd w życiu widziała, a widziała naprawdę niemało. W tym samym roku port w Gdyni uznano za najnowocześniejszy port w Europie, rozpoczynano właśnie budowę Centralnego Okręgu Przemysłowego. To fascynowało przybyszów ze świata, który właśnie szykował się do wielkich technologicznych rewolucji. Na Polesiu odgłosy wielkich inwestycji odbijały się echem słabo słyszalnym.
Kartofle i duma narodowa
Miss Boyd i sir Carton de Wiart raczej nie wierzyli w wilkołaki opisane przez Herodota, ale Polesie i tak musiało się im jawić jako świat dość nierzeczywisty. Po latach ten wizerunek jeszcze bardziej wyblakł i zwiększa się zagrożenie, że zniknie całkowicie. Współcześni Poleszucy chcą ocalić pamięć o tamtym Polesiu, bo to jedyne dziedzictwo, jakie mają, ale mają też świadomość, że jednocześnie muszą się od tej przeszłości oderwać, żeby pchnąć Polesie ku przyszłości. Książka Małgorzaty Szejnert opisuje właśnie ten moment. Być może ostatni, w którym jeszcze mógł zająć się tym reporter. Za chwilę zadanie przejmą wyłącznie historycy i archiwiści.
Tytuł Usypać góry przywołuje wiersz Uładzimira Lankiewicza o górach, które muszą usypać Poleszucy, by rosły na nich „kartofle i duma narodowa”. Z kartoflami w historii Polesia bywało różnie, prawa do dumy Poleszuków przez wiele lat pozbawiano. Dziś nie wiadomo już, kto miałby usypywać mityczne góry, ale z książką Małgorzaty Szejnert będzie mu na pewno dużo łatwiej.