Kolejny rok pękł, a wraz z nim nadzieje, że być może będzie lepszy niż poprzedni, że być może w końcu na krajowym rynku literackim dokona się rewolucja i będziemy mogli czytać książki, które wyjdą poza ramy „przyjemnej lektury na wakacje”. Przykro to przyznać, ale dwie najważniejsze książki 2015 roku to przekłady. Pierwsza to oczywiście Uległość Houellebecqa, drugą jest moim zdaniem Kapitał XXI wieku Thomasa Pikettiego (wydany wprawdzie w 2014 roku, ale polskie tłumaczenie ukazało się właśnie w 2015 roku). To te dwie książki w ostatnim czasie były przedmiotem najciekawszej debaty, wokół nich toczyły się spory, wybuchały emocje i powstawały zaskakujące sojusze (wystarczy wspomnieć, że światopoglądowo lewicowy Kapitał doczekał się nieoczekiwanej rekomendacji ze strony samego Jarosława Kaczyńskiego [sic!]). A co z polską literaturą? Podczas kiedy świat przeżywa i literacko obrabia społeczno-ideologiczno-tożsamościowe kryzysy, w Polsce pisuje się najchętniej o przaśnej przeszłości…
Stare dobre czasy
Od kilku lat nurt „retro-historyczny” przeżywa w Polsce swój renesans. Chyba najbardziej charakterystycznym jego przykładem jest moda na kryminały, opisujące ze szczegółami zbrodnie sprzed dziesięcioleci, odmalowując przy tym polskie miasta z przeszłości, w ten właśnie dziwny, nieco perwersyjny sposób realizując fantazję o starych dobrych czasach. Mistrzem takiej literatury jest oczywiście Marek Krajewski, jednak w zeszłym roku do grona pisarzy tego nurtu dołączył sam Jacek Dehnel (razem z Piotrem Tarczyńskim ukrywający się pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa), wydając Tajemnicę domu Helclów, opisującą Kraków z końca XIX wieku. Ale nie tylko popularne już zresztą od dłuższego czasu kryminały wyrażają tę przedziwną tęsknotę za mniej lub bardziej odległą przeszłością. Solfatara Macieja Hena jest tego idealnym przykładem. Ogromna, „epicka” opowieść o rewolucji w XVII wiecznym Neapolu przypomina jednak niepokojąco zeszłoroczne hity: Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk i Matkę Makrynę Dehnela, a przede wszystkim klasyczny Rękopis znaleziony w Saragossie (nota bene na fali tej mody na „starocie” ta klasyczna powieść Potockiego została w 2015 roku wznowiona w zupełnie nowym, niebanalnym przekładzie). Jasne – pod historycznym płaszczykiem doszukać się można uniwersalnych prawd i wiecznych symboli, ale ten format coraz częściej zaczyna mi przypominać męczącą manierę, stylistyczne hipsterstwo (koniecznie na kilkaset stron), niebezpiecznie podobne do zamiłowania do niszowych kompilacji w stylu papuaskiego hip-hopu z początku lat 90.
Jeśli już jesteśmy w latach 90., wyraźnie widać, że również i te lata stają się modne, a co za tym idzie idealnie nadające się do retro-stylizacji. Pojawiają się więc powieści operujące tamtym okresem, jako metaforą polskiej mentalności, z jaskrawo wyolbrzymionymi polskimi wadami, takimi jak cwaniactwo, specyficznie pojmowana zaradność, dorobkiewiczostwo za wszelką cenę. Dla przykładu Łukasz Orbitowski opisuje właśnie ostatnią dekadę XX wieku w Innej duszy, równolegle kreując całkiem, przyznaję, interesujący obraz psychopaty, a także społeczeństwa i wczesnego polskiego poprzełomowego kapitalizmu. Muszę przyznać, że Orbitowski zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Po doskonałej Szczęśliwej ziemi sprzed już prawie trzech lat, udało mu się stworzyć kolejną ciekawą powieść, dzięki czemu coraz wyraźniej odkleja się od niego łatka twórcy literatury fantastycznej. Tym lepiej dla niego.
Również w latach 90. ma miejsce akcja najnowszej powieści Michała Witkowskiego. Fynf und cfancyś to powrót do korzeni pisarza. Po okresie przedziwnego eksperymentu z szołbiznesem, Witkowski w końcu zabiera się za to, w czym jest rzeczywiście dobry, czyli za „pedalską gawędę”, dzięki której potoczyście odmalowuje świat polskich wyobrażeń o Zachodzie sprzed ponad dwóch dekad i „gejowski półświatek” polskiej emigracji z tamtych czasów. Książka obowiązkowa dla wszystkich fanów Lubiewa.
Oczywiście przeszłość to nie tylko „złoty polski wiek”. Przeszłość to też trauma, którą Polacy (i nie tylko) przerabiają już od kilku pokoleń. Bez cienia drwiny w tym kontekście wspomnieć muszę o jednej z ważniejszych polskich książek mijającego roku, czyli 1945. Wojna i pokój Magdaleny Grzebałkowskiej. Jest to fabularyzowany reportaż o roku, w którym losy ludzkie wciąż jeszcze szarpane były przez dogorywającą II wojnę światową. Nie jest to jednak kolejna opowieść o męczeństwie Polaków, Grzebałkowska zrobiła wszystko, żeby maksymalnie uzupełnić ten obraz, wprowadzić w perspektywę swojej narracji cierpienie każdego człowieka, bez względu na to, czy był Polakiem, Niemcem, Żydem, czy Ukraińcem. Nie była to praca łatwa, autorka mogła narazić się na zarzut „relatywizowania” historii i stać się obiektem ataku, podobnie jak Olga Tokarczuk przy okazji przyznania Księgom Jakubowym Nagrody Nike. W przypadku książki Grzebałkowskiej udało się jednak stworzyć uniwersalną historię ludzkiego cierpienia, bez względu na narodowość traktując każdego bohatera z empatią i zrozumieniem. I być może również oparcie historii na faktach wytrąca potencjalnym krytykom argumenty z ręki – z faktami trudno bowiem dyskutować.
Literacka archeologia
Bardzo charakterystyczną w moim odczuciu cechą polskiego runku wydawniczego jest literacka archeologia. Nic się tak nie sprzedaje jak „cudem odnalezione” utwory lub zapiski dawno lub dopiero co zmarłych twórców. Nie tak dawno wydany został legendarny w pewnych kręgach Kronos Gombrowicza, w 2014 roku skrzywdzono natomiast Szymborską wydaniem jej młodzieńczych wierszy, nic więc dziwnego, że i w tym roku spece od wydawniczego marketingu poszli za ciosem i na półkach pojawiły się takie perełki, jak Wilk Marka Hłaski i Proza stojąca, proza lecąca Mirona Białoszewskiego. Dobra wiadomość jest taka, że pierwszy z utworów jest nawet utworem dokończonym! Co nie jest regułą – zbiór zapisków Białoszewskiego to na przykład luźne opracowanie tego, co udało się wyszperać w archiwach pisarza.
Wilk jest z pewnością niespodzianką dla fanów Hłaski. Powieść miała być bowiem debiutem pisarza, do wydania którego jednak nie doszło. Dlaczego? Najprawdopodobniej sam Hłasko nie był zadowolony z kształtu powieści i ostatecznie postanowił zadebiutować Bazą sokołowską, która rzeczywiście otworzyła przed nim szeroko drzwi do kariery. Kiedy czyta się Wilka, nie sposób uniknąć wrażenia, że Hłasko miał jednak dobrą intuicję. W nieopublikowanym debiucie stworzył bowiem historię poprawną i nawet ciekawą, jednak nie jest to jeszcze ten Hłasko, który stał się legendą. Atutem powieści jest zapewne przedwojenna Warszawa, a konkretnie Marymont, z którego pochodził autor, minusem natomiast – nadmiernie hamletyzujący bohater.
Bez maniery
Szczęśliwie nie wszyscy autorzy w minionym roku odwrócili się plecami do teraźniejszości. Cześć z nich postanowiła opisać naszą barwną polską rzeczywistość na żywo, bez zbędnego retro-przebieranek. Bez wątpienia najciekawszym przykładem i jednocześnie jedną z – moim zdaniem – najważniejszych książek roku, jest Dysforia. Przypadki mieszczan polskich Marcina Kołodziejczyka. Zbiór opowiadań, który mówi bardzo dużo o społeczeństwie (chociaż przyznać trzeba, że głównie o społeczeństwie miasta stołecznego Warszawy i całej masie ludzi do tego społeczeństwa pretendujących). Świetna proza, rewelacyjny język, wstyd nie przeczytać.
Uzupełnieniem tego obrazu są także książki Michała R. Wiśniewskiego God hates Poland i Siódemka Ziemowita Szczerka. Obie są w jakiś sposób do siebie podobne – dla miłośników polskiego hardcoru i nieskrępowanej wyobraźni są to pozycje do nadrobienia. Wiśniewski idzie w dobrym kierunku po debiutanckim Jetlagu, natomiast Szczerek… no cóż – na szczęście w październiku zdążył jeszcze wydać Tatuaż z tryzubem, w którym wraca do swojego ulubionego ukraińskiego tematu, czym zaciera moje mieszane uczucia po swojej awanturniczej eskapadzie drogą krajową numer siedem…
Non fiction
W kategorii Polska: non fiction w 2015 roku wydane zostały natomiast dwie szczególnie ważne moim zdaniem książki. Pierwsza to 13 pięter Filipa Springera, specjalisty od polskiego bezguścia i chaosu estetycznego, który tym razem przeanalizował inną typowo polską osobliwość – ogromny i niemożliwy do zaspokojenia głód mieszkaniowy. Lektura absolutnie obowiązkowa dla każdego, kto planuje wziąć kredyt hipoteczny! Białystok Marcina Kąckiego, drugi reportaż szczególnie zasługujący na uwagę, to z kolei refleksje na temat miasta powszechnie uważanego za polską stolicę rasizmu. Dlaczego Białystok, skąd to się wzięło? I przede wszystkim: czy ten problem ogranicza się jedynie do stolicy Podlasia?
W podsumowaniu 2015 roku w literaturze nie sposób pominąć Wielkiego Nieobecnego, swoją drogą pochodzącego właśnie z Białegostoku. Kogo mam na myśli? Oczywiście jasną gwiazdę polskiej prozy, błyszczącą na rynku od kilku już lat, a w minionym roku zupełnie nieobecną. Mam oczywiście na myśli Ignacego Karpowicza. Czy zeszłoroczny skandal przerwał błyskotliwą karierę? Tego dowiemy się być może już w 2016 roku…