Nie byłem świadkiem tego – jak się później okazało – ważnego wydarzenia, ale z pewnością musiało ono tak wyglądać: Przed kilku laty poranne mgły na podlubelskich łąkach rozdarł chrapliwy ton traktora. Dźwięk narastał, zbliżał się i oddalał. I znów. Co chwila zza mlecznej zasłony wyłaniał się traktor prowadzony przez ówczesnego magistra sztuki Jarka Koziarę. Artysta orał. Jednak przezierające ślady pojedynczych linii przeczyły wszelkim nadziejom na racjonalną praktykę agrarną. Niepokój zgromadzonej na skarpie publiczności narastał. W końcu siły światła zwyciężyły i owe mgły, dzięki czemu ukazały się wyorane na łące sylwety gigantycznych ryb. Po jakimś czasie stały się one symbolem Fundacji Latająca Ryba, która (pilotowana przez Barbarę Luszawską) poczęła reanimować, ale i rozwijać tradycje land artu w mniej lub bardziej zagubionych zakątkach Lubelszczyzny. Z coraz większym rozmachem i profesjonalizmem, lecz z niesłabnącym zaangażowaniem. Miałem autentyczną przyjemność, jako uczestnik, przyglądać się bliżej tegorocznej edycji. Odbyła się w miejscowości Bubel Stary nad Bugiem, na samych krańcach Najjaśniejszej (dzięki czemu nawiązano „żywe” kontakty z pogranicznikami). Zgromadziła nieomal 40 uczestników. Przeróżnych, klasyków gatunku (jak Teresa Murak) i debiutantów, profesorów i studentów, tutejszych i cudzoziemców. Nawet z Australii, USA czy Korei. Tematem wiodącym była rzeka, rozumiana dosłownie, jak i metaforycznie.
Zanim opiszę kilka instalacji, przypomnijmy pokrótce sam zamysł land artu, jak i przypuszczalne powody jego autentycznego renesansu w ostatnim czasie. Niewielu pamięta, że był on nie tyle kolejną konwencją sztuki, lecz radykalnym buntem. W połowie ubiegłego stulecia młodzi zbuntowani artyści amerykańscy zainicjowali realizowanie sztuki poza komercyjną, instytucjonalną i towarzyską siecią de/formującą sztukę. Szukali autentyzmu i bezpośredniości. Oczywiście w kontekście rodzącej się podówczas kontrkultury. Narastała świadomość, że cena jaką płacimy za wygodne i bezpieczne życie jest chyba zbyt wygórowana. I że nie należy godzić się na otępienie jakie musimy zaakceptować, aby skutecznie uczestniczyć w sztuce zredukowanej do wyścigu stajni i karier, czy gry w trendy. Oczywiście z naszej perspektywy czasowej idealizm tych haseł konkuruje z ich naiwnością. Wiemy już, że obala się konwencje tylko po to, by stworzyć kolejne. Wiemy, że schematy obala się tylko innymi schematami. Ciąg stanowienia i negacji nie ustanie nigdy. Nigdy nie będzie też końca modernizacji, a tylko nieustanne wymykanie się permanentnemu kryzysowi. Bunt artystyczny rzecz jasna skończył się jedynie poszerzeniem oferty komercyjnej – sprzedawano nie same dzieła land artu, zbyt duże, zbyt efemeryczne, ale ich dokumentację. A dziś już niemal połowa artystów robi sztukę jako dokumentację.
Niemniej land art wniósł wiele nowych rzeczy do sztuki. Wspomnieć tu trzeba nową skalę działania, zwrot ku naturze, świadomość środowiska, wartość pracy jako doświadczania (materiału, miejsca), zwrot ku mitycznym pokładom naszej jaźni, ale i innym zagubionym przez Zachód wymiarom istnienia (jak pasywność) czy wspólnota, która powstaje doraźnie przy danej realizacji. Raczej nie tworzą jej nadęci salonowi tricksterzy.
Dlaczego jednak dzisiaj land art powraca? Coraz częściej artyści opuszczają galerie, by tworzyć efemeryczne wydarzenia, by bezpośrednio uczestniczyć w codzienności. Splata się to także z przekształceniami architektury krajobrazu, która staje się coraz bardziej doraźna i jednorazowego użytku. Awangardowe spekulacje, tak samo jak nachalne reedukacje sztuki zaangażowanej, odstraszyły publiczność od sztuki. Musi teraz odzyskiwać powoli zaufanie, nawiązywać bezpośredni kontakt z człowiekiem i jego środowiskiem. Innym powodem renesansu land artu jest pilna potrzeba „powrotu realnego”, świat oparty na symulacji i marketingu generuje jedynie toksyczne pseudośrodowisko. I fikcje, już nie wzniosłych utopii i abstrakcji, lecz złe fikcje cwaności.
Tegoroczna edycja była pokaźna i bardzo różnorodna; pod każdym względem. Zresztą owa różnorodność stanowi jedno z podstawowych haseł organizatorów. Sporo rzeczy zapadło mi w pamięć, choć nie sposób ich nawet wszystkich tu wspomnieć. Wielkie ażurowe ryby z konarów (Rumen Dmitri, Bułgaria), jak zwidy totemów z przeszłości, unosiły się nad „suchym przestworem oceanu” nadbużańskich łąk. Górował nad całą okolicą gigantyczny, kilkunastometrowy koń z desek mediolańskiego artysty Duilio Forte, który zafascynowany mitologią skandynawską realizuje w różnych zakątkach świata właśnie postać szybkiego jak błyskawica stunożnego wierzchowca. Dalej, dyskretnie pośród nadbrzeżnych drzew, kompozycja powtarzająca rzeczne meandry. Estetyczna, ładna i elegancka. Już widzę jak dostają irytacyjnych konwulsji czytający to zwolennicy politycznych furii, więc ja znów: piękne, chwytające za serce naiwnością układanki z kamyków, traw, szyszek, ślimaków (to australijskie rozumienie ekologii w wykonaniu Elaine Clocherty), uporządkowanych tonacją, walorem lub rytmem. Wijące się obłymi delikatnymi liniami. Artystyka układa je starannie z naturalnych materiałów właściwych dla okolicy, czy to w górach, czy w meandrach morskiego nabrzeża.
W zagajniku przed „ekspozycyjną łąką”, rozwieszone pomiędzy drzewami duże fotografie Pawła Adamca. Okoliczni mieszkańcy ubrani w przebogate czepce(?), chusty(?), korony(?) uplecione z traw i kwiecia. Zderzenie starości i naiwnych zabaw wiankami. A może wspomnienie marzeń o księciu z bajki? Czarno-białe fotografie nasycone zarówno bogactwem form, jak i zaskakującej melancholii. Rzeka przemian i przemijań. Sama ekspozycja przywoływała skojarzenia z wanitatywną komemoracją. Autor jest młodym architektem krajobrazu, a jednocześnie pasjonatem fotografii, laureatem nagród reprodukowanym w światowych magazynach.
Kilkoro artystów podjęło bezpośredni kontakt z rzeką. Jak skomplikowana forma z traw na wodzie Roya Staaba (Poruszające prądy) – nieruchoma, mimo że zbudowana z samych nietrwałości. Tworzące je mechaniczne struktury moderowane były ledwo zauważalnym rytmem falowania Bugu. Jak i licznymi ingerencjami bobrów.
Paulina Janowska i Agnieszka Dudek zebrały opowieści o rzece tutejszych mieszkańców, powsadzały je w butelki, które moczyły się rzędem uwiązane nad pochylonym drzewem. Kołysał je silny nurt Bugu. Kiedyś urwą się, popłyną, poniosą te opowieści dalej.
Jarek Lustych od lat praktykuje alternatywne działania, przeróżnie zresztą rozumiane. Począwszy od eksperymentalnych grafik wsuwanych za szyby zaparkowanych samochodów, aż po instalacje z pogranicza New Age i ekologii głębokiej. Tym razem zbudował przyrząd zamieniający wewnętrzne ruchy rzeki na drgające akustyczne membrany. I dźwięki. Właściwe niesłyszalne, co nie znaczy, że nieistniejące. Ta daremność działania ma coś z powracającej ekonomii potlaczu. Podobnie jak niegdyś modernistyczna klęska przedstawiania bywała znakiem istnienia innej realności.
Nie zabrakło także działań parakonceptualnych. Katarzyna Krzykawska podjęła walkę z romantyczną retoryką i tradycją polskiego pejzażu. Biały koń-atrapa z muzealnych ekspozycji stanął tuż obok ubielonego prawdziwego drzewa. Artystka w ochronnym kombinezonie poddawała te figury sanitaryzacji, egzorcyzmowała za pomocą chemicznego oprysku. Skuteczność nie była najlepsza, bo wieczorem, w czasie powernisażowego koncertu, krajobraz nadbużański chyba nawet bardziej rzewnie falował swoimi łąkami.
Lubelski artysta Marcin Sudziński, absolwent również i szkół pszczelarskich, wykonał i zagnieździł pszczołami własnoręcznie wykonaną barć. Nie był to jak Luisa Benedita na weneckim Biennale przed paru laty przezroczysty box, lecz konstrukt archaicznie drewniany. Na otwarciu widzowie zapraszani byli do konsumpcji pierwszych kropli nowo otwartej wytwórni miodu. Jarek Koziara tym razem obudował młode drzewo ażurową ścianą tworzoną z „cegieł” pociętego starego drzewa. Inspiracją był nietypowy i obrosły legendami kamienny krzyż z wioski Nyple, ponoć prehistoryczny, przypominający postać kobiety (stąd i tytuł Baba).
Nie powstrzymam się od napisania kilku słów o swoje realizacji. Nie tylko ze względu na swoją próżność, ale i fakt, że poświęcona była postaci zmarłego kilka miesięcy temu przyjaciela, lubelskiego krytyka sztuki, który naprawdę kochał sztukę, życie i ludzi. No, może nie wszystkich. Z dziesięciu ton przywiezionego piasku usypałem plażę wielkości pubu, gdzie zwykle się spotykaliśmy. Podczas wernisażu wysypałem na niej ultramaryną w proszku zarys cienia od północnej strony i zerwałem taśmę oddzielającą od publiki. Symboliczne homage zamieniło się w użytkową plażę. Tytuł: Plaża, czyli cień z północy; pamięci Andrzeja Molika.
Landart Festiwal będzie kontynuowany, będzie nadal przemieszczał się w nieodkryte, zapomniane czy zapoznane zakątki Lubelszczyzny. I takież zakątki naszej wyobraźni. Należy się z tego cieszyć, bo tworzy wyjątkowe dopełnienie i pluralizację życia artystycznego. Przywraca chyba również choć trochę poczucie rzeczywistości.