W Kraju Basków wszystkie drogi prowadzą do Arantzazu. Nie sposób zrozumieć fenomenu Donostii – Europejskiej Stolicy Kultury bez stukilometrowej pielgrzymki w Góry Baskijskie. Umówmy się – region jest super, Donostia jest super. Wycieczka funicularem na Monte Igueldo i snucie się po surrealistycznym, zamkniętym parku rozrywki jest super. La Concha z wyspą Świętej Klary to jedna z najpiękniejszych – bez cienia przesady – plaż na świecie. Monumentalne przestrzenie wystawowe Kursaalu i Tabakalery budzą czystą zazdrość. Pintxos naprawdę są genialne, a tryskający z beczek cydr w sagardotegi smakuje nieziemsko. Architektura Bilbao powala i nie zna życia, kto nie przeprawił się Mostem Biskajskim. Wycieczki wzdłuż wybrzeża, podziwianie klifów i czarnego fliszu, zwiedzanie baskijskich kościołów i wyszukiwanie architektonicznych smaczków to jeden z najlepszych sposobów spędzania wolnego czasu. Śpiewanie rewolucyjnych pieśni w lewackich knajpach to patent na niezapomniany wieczór, podobnie jak nocne rozmowy z polonią przy rozmaitych używkach. Murale i street art – czyste szaleństwo. Ale bez wizyty w sanktuarium Arantzazu w tym obrazie zawsze będzie czegoś brakować.
Wbrew pozorom nie tak łatwo się tam dostać, zwłaszcza jeśli nie ma się samochodu. Z Donostii trzeba łapać autobus do Arrasate, bardziej znanego pod swoją hiszpańską nazwą Mondragón. Stamtąd trzeba złapać busik do Oñati. Jeśli ma się szczęście i jest niedziela, jest szansa złapania kolejnego busika, prosto na miejsce; jeśli szczęścia się nie ma, trzeba kombinować. Wylądowaliśmy tam z redakcją „Rity Baum” w środku tygodnia i innego sposobu prócz wynajęcia taksówki nie było. Z Oñati do Arantzazu jest 10 km, ostro pod górę, z nikłą szansą złapania stopa. Warto więc zdecydować się na taksówkę, zwłaszcza jeśli chce się spędzić trochę czasu w samym Oñati, miejscu zdecydowanie fascynującym. Najeżone średniowiecznymi zabytkami mikroskopijne miasteczko, w którym jeden z najstarszych uniwersytetów na Półwyspie Iberyjskim Sancti Spiritus Unibertsitatea sąsiaduje z nowoczesną bryłą Uniwersytetu Mondragón, do tego dorzućmy dwa zjawiskowe kościoły, monastyr i ratusz oraz znajdujący się w samym centrum ślicznie odnowiony skłot, do którego prowadzą miejskie drogowskazy. A całość można zwiedzić w pół godziny, jeśli się komukolwiek spieszy. Dorzućmy do tego fakt, że w Oñati urodził się konkwistador Lope de Aguirre, unieśmiertelniony w 1972 roku przez Wernera Herzoga w filmie Aguirre, gniew boży i że to jego ścieżkami podąża się, jadąc do Arantzazu; młodość Aguirre przypada właśnie na czasy rozwijającego się w okolicy Oñati kultu Naszej Pani.
Jak to się wszystko zaczęło? Pokrótce, żeby nie zanudzać – w 1468 roku pasterz Rodrigo de Balanzategui znalazł w krzakach malutką figurkę Matki Boskiej i zakrzyknął na jej widok: Arantzan zu?! („To ty? W krzakach?”); tak przynajmniej opisuje to urodzony w Arrasate Esteban de Garibay w swojej książce Compendio historial de las Chrónicas y universal historia de todos los Reynos d’España z 1571 roku. Pasterz zaalarmował miejscową ludność, dręczoną wielomiesięczną suszą. Zaopiekowanie się figurką i zaniesienie jej do wioski sprowadziło ulewne deszcze, dalej historia potoczyła się błyskawicznie – już kilkadziesiąt lat później w miejscu prowizorycznej kapliczki stanęły klasztor i kościół, które po krótkotrwałej wojnie między dominikanami i franciszkanami (w spór zaangażowani byli również hieronimici) przeszły ostatecznie we franciszkańskie ręce. Budowę ukończono w 1553 roku, w tym samym roku klasztor doszczętnie spłonął. Był to pierwszy z serii pożarów, które dręczyły to miejsce regularnie, regularnie też okazywało się, że ocalała mała figurka, od której zaczęło się całe to zamieszanie. W 1918 roku Dziewica z Arantzazu została patronką baskijskiej prowincji Gipuzkoa, a w 1950 roku franciszkański prowincjał Pablo de Lete podjął decyzję o budowie bazyliki, która raz na zawsze zmieniła artystyczny i duchowy krajobraz Kraju Basków.
Parę słów należy się figurce, fascynująco brzydkiej, przypominającej liźnięte gotykiem azteckie rękodzieła. Matka Boska ma twarz wieśniaczki i wielkie uszy; siedzi na ławeczce na szczycie głogu, z którego zwisa monstrualny krowi dzwonek. W jednej ręce trzyma kulisty przedmiot (berło? globus? jabłko?), w drugiej niepokojąco wyglądające dzieciątko o grubej, nalanej twarzy. Datowana jest na XI wiek i wykonana z kredy, której w regionie znaleźć nie sposób; doczepiony do rzeźby krowi dzwonek jest jeszcze starszy. Figurka nie jest zresztą jedynym wizerunkiem Naszej Pani z Arantzazu, w XVII wieku jezuici zawlekli jej kult aż na Filipiny, do miasta San Mateo. Wizerunki z filipińskiej świątyni są jednak dużo bardziej konwencjonalne, pięknie wystrojona Maryja ma iście królewską oprawę, nawet rzeźby imitujące oryginał są wypieszczone do bólu. W trzecim i ostatnim poświęconym jej miejscu, fantastycznej churriguerystycznej kaplicy w meksykańskiej Guadalajarze, klasycznej Madonnie z ołtarza towarzyszy intrygująco prymitywna kamienna statuetka nad wejściem. Czyżby brakujący aztecki łącznik?
36 cm ważącej 9 kg czystej brzydoty, wokół której przez wieki budowano kościoły i klasztory i w końcu zbudowano świątynię awangardy. W konkursie na budowlę, w której – mówiąc ogólnie – religia miała spotkać się oko w oko ze sztuką, wystartowało czterdziestu architektów, którzy przygotowali czternaście projektów. Wygrało dwóch trzydziestolatków: Francisco Javier Sáenz de Oíza i Luis Laorga. Dla obu było to pierwsze prawdziwe wyzwanie. Dla de Oízy Arantzazu okazało się początkiem wielkiej kariery, której zwieńczeniem były madryckie Torres Blancas, największe dzieło hiszpańskiego organicyzmu, zderzające brutalizm i fascynację ideami Le Corbusiera z organicznymi eksperymentami Franka Lloyda Wrighta. Laorga nigdy więcej nie osiągnął podobnego sukcesu. Hiszpańscy architekci zaprosili do współpracy baskijskich artystów – Jorge Oteiza odpowiadał za rzeźby na głównej fasadzie, Eduardo Chillida za bramy wejściowe, Nestor Basterretxea zajął się dekoracją krypty, a Javier Álvarez de Eulate – witrażami.
Rezultat ich działań jest olśniewający. Prostota wbitej w skalną ścianę budowli jest na wskroś modernistyczna, o jej unikatowości decydują detale. Głównym elementem jest monumentalna betonowa fasada, zwieńczona dwoma wieżami, kontrapunktowanymi przez samotną, przewyższającą je dzwonnicę. I wieże, i dzwonnica nabite zostały tysiącami wapiennych kolców, symbolizujących ostre krzewy, w których pasterz znalazł figurkę Dziewicy. Zanim ukończono budowę, zainterweniował hiszpański episkopat, który na ponad 14 lat wstrzymał prace przy świątyni. Konserwatywnym i romansującym z Franco hiszpańskim biskupom ten modernistyczny projekt, dedykowany przez architektów Baskom, nie mógł przypaść do gustu. Dopiero II Sobór Watykański przyniósł odwilż i umożliwił wznowienie prac. W międzyczasie zmarł odpowiedzialny za projekt ołtarza Carlos Pascual de Lara, w powtórzonym z konieczności konkursie jego miejsce zajął Lucio Muñoz. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Gigant hiszpańskiego informelu stworzył z pomalowanych drewnianych paneli imitujących skały imponującą absydę o powierzchni 600 m kwadratowych. Można na nią patrzeć jak na tradycyjny ołtarz, w którym w skalnej ścianie wykuto niszę dla figurki Naszej Pani z Arantzazu, można też upajać się abstrakcyjnym, ekspresyjnym szaleństwem, dobrze widocznym po podejściu bliżej. Surowość nawy została złagodzona drewnem i łagodnym oświetleniem. Prócz ołtarza wzrok przyciągają wyłącznie detale – wkomponowane w ścianę, prawie niewidoczne organy i chór, połamane linie balkonów i szczerzące się po prawej stronie jamochłony witraży Javiera Álvareza de Eulate. W ukrytej po lewej stronie kaplicy, do której mało kto zagląda, można znaleźć na ścianach senne przedstawienia Maryi, Jezusa i Piety, przypominające duchy zdjęte z naskalnych malowideł.
Ale wnętrze to dopiero początek przygody z Arantzazu. Wystarczy wyjść przed bazylikę i ponownie się jej przyjrzeć. Najłatwiej przegapić przerdzewiałe, wbite w ziemię wrota autorstwa Chillidy, przepiękny przykład jego wczesnej twórczości. Tuż nad nimi, nad rzędem wapiennych kolców, pod koniec lat 60. zamontowano fryz autorstwa Jorge Oteizy, przedstawiający czternastu wydrążonych apostołów, całkowicie pozbawionych swoich oryginalnych atrybutów, ledwie naszkicowanych z prostotą, jakiej nie powstydziłby się Henry Moore. Rzeźba wywołała wyjątkowy sprzeciw Watykanu, który oskarżył artystę o heterodoksję i wpływy pogańskie; przez prawie dwie dekady rzeźba leżała na poboczu drogi, do czego Oteiza podszedł bardzo osobiście i czemu poświęcił jeden ze swoich wierszy. W latach 60. był już jednym z głównych myślicieli i teoretyków nowej sztuki baskijskiej i kiedy apostołowie kurzyli się przy drodze do sanktuarium, opublikował swoją fundamentalną pracę Quousque tandem…! Apostołowie byli dla niego dziełem bardzo ważnym – wynikiem długoletnich rozważań na temat chrześcijaństwa i odkrywania jego surowej natury. Otwarte i puste ciała apostołów nawiązują do okrutnych z dzisiejszego punktu widzenia praktyk baskijskiej medycyny naturalnej – na klatce piersiowej chorego kładziono rozcięte, otwarte ciało kota, co miało symbolicznie otworzyć i oczyścić ciało pacjenta. W jednym z wywiadów Oteiza porównał apostołów właśnie do wypatroszonych zwierząt, równych sobie i przypominających nam o pustce. Wydrążenie uosabia akceptację dla śmierci i bezcielesnego powrotu, uwolnienia od tragicznego sensu egzystencji i „życia ku śmierci”. W swoich rozważaniach Oteiza przeciwstawiał również egoistyczną, zamkniętą formę używanego przez Paula Cézanne’a euklidesowego cylindra otwartej, nieeuklidesowej hiperboloidzie, uosabiającej prawdziwą naturę chrześcijaństwa. I tak też postrzegał swoich apostołów. Głęboka religijność dzieła Oteizy nie pozostawia żadnych wątpliwości, stąd też jego bolesne odczuwanie sytuacji i wieloletnia walka o przywrócenie rzeźby na właściwe miejsce.
Czemu apostołów jest czternastu? Spytałem o to na dole, w Oñati, i usłyszałem, że fryz przedstawia dwunastu apostołów i Jezusa, a trzynastym apostołem jest Xabier Etxebarrieta, baskijski nacjonalista i antyfaszysta, jeden z pierwszych liderów ETA, który w 1968 roku zastrzelił członka Guardia Civil i został zabity podczas pościgu. Było to jednak niemożliwe, bo rzeźba powstała znacznie wcześniej. Rozwiązanie było proste – w Biblii faktycznie wymienionych jest czternastu (uwzględniając Macieja, wybranego w zastępstwie Judasza, i Pawła z Tarsu, powołanego już po zmartwychwstaniu Jezusa). Skąd w takim razie wziął się Etxebarrieta? Odpowiedź znalazłem w wydanej przez University of Nevada książce Jorge Oteiza: Art as Sacrament, Avant-garde and Magic – na fasadzie, tuż pod wieżami znajduje się inna rzeźba Oteizy, Pieta, która, jak się okazało, powstała najpóźniej i realizowała zawartą m.in. w Quousque tandem…! ideę łączącą radykalnie lewicową i wolnościową agendę z nacjonalizmem i jego religijnym aspektem. W wizji Oteizy Nasza Pani z Arantzazu stała się matką zabitego aktywisty; sama rzeźba uwieczniła moment zwrotny w historii ETA – strzelanina z udziałem Etxebarriety była pierwszym zabójstwem dokonanym przez tę organizację i zarazem pierwszym zabójstwem jej członka. Etxebarrieta stał się tym samym uniwersalnym męczennikiem, a Pieta Oteizy – uświęceniem przemocy dokonywanej w słusznej sprawie. Matka jest tu Ama Lur – baskijską Matką Ziemią i zarazem matczyzną, dającą wojownikom życie i odbierającą ich martwe ciała niczym grób. Stojąc pod bazyliką, ciężko jest dostrzec Pietę, która swoją formą przypomina rzeźbę apostołów, i łatwo przyjąć, że powstała w tym samym czasie. Ledwie kilkanaście metrów dzieli przedstawienie surowej religijnej pustki, niemalże buddyjskiej siunjaty, od jej konkretnej ewolucji, odzwierciedlającej tragiczne losy Kraju Basków. Jedną z głównych idei przedstawionej przez Donostię aplikacji o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, dzięki której kurort zyskał to zaszczytne miano i dzięki której pokonał rywali, było przeciwdziałanie przemocy za pomocą właśnie kultury. Fasada bazyliki – milczący dialog między apostołami, Naszą Panią z Arantzazu i ciałem Etxebarriety – powinna być mottem tej aplikacji. Nawiasem mówiąc, to właśnie Pieta łączy Donostię i Arantzazu bezpośrednio: uwspółcześniona wariacja autorstwa José Ramóna Andy, wykonana w 1999 roku przy współpracy z Oteizą, zdobi najstarszy w mieście kościół San Bizente. To pierwsza rzeźba w Donostii, którą można przypisać bezpośrednio temu fascynującemu artyście.
Ale to nie koniec wrażeń. Serce Arantzazu bije bowiem najmocniej w podziemiach, a jego poruszycielem jest bodaj najmniej w Polsce znany Gaur, przedstawiciel wywodzącego się z prowincji Gipuzkoa baskijskiego ruchu artystycznego, który w 1966 roku połączył m.in. Oteizę i Chillidę. Szkoda, że działalność Gaur znalazła nikłe odzwierciedlenie w programie Europejskiej Stolicy Kultury; zjednoczeni przeciw dyktaturze Franco artyści działali razem zaledwie przez trzy lata, ale te trzy lata odmieniły na zawsze baskijską sztukę współczesną, wpisując w nią społeczny i polityczny kontekst. Oteiza i Chillida zyskali zasłużoną, międzynarodową sławę, tworząc idealny tandem – abstrakcjonistyczny humanizm Chillidy idealnie korespondował z teoretyczną robotą Oteizy i jego badaniami nad sztuką prehistoryczną i baskijskimi korzeniami. „Ten trzeci”, Nestor Basterretxea, znany jest głównie z fantastycznych rzeźb, umieszczonych w przestrzeni publicznej, nierzadko w niemal niewidoczny sposób. To właśnie stylizowane drzewo jego autorstwa zdobi siedzibę baskijskiego parlamentu, stając się jego symbolem i odzwierciedlając średniowieczną baskijską tradycję politycznych spotkań, odbywających się pod drzewami (przykładem jest tu Gernikako Arbola, dąb z Guerniki, zasadzony jeszcze w XIV wieku, którego szósta inkarnacja została zasadzona zaledwie półtora roku temu). Basterretxea jest również autorem zwieńczenia tamy w Arriaran i twórcą sporych rozmiarów gołąbka pokoju, którego można upolować w Donostii. Bodaj najpiękniejsza z jego rzeźb, monument ku czci baskijskich pasterzy, znajduje się na pustyni w Reno, u podnóża gór Sierra Nevada. Basterretxea odpowiada też za Gurpilę, najbardziej odjechany projekt wózka inwalidzkiego na świecie. Ale wszystkie te dokonania bledną w obliczu tego, co zrobił w Arantzazu.
Wejście do krypty jest schowane, łatwo je przegapić i poddać się całkowicie hipnotyzującym apostołom Oteizy i wrotom Chillidy. Kto znajdzie boczne wejście i trafi na miejsce, ten przekona się, dlaczego Arantzazu nie jest tylko ciekawostką, modernistyczną szajbą dla koneserów. Parę kroków po schodach i staje się jasne, że Arantzazu jest po prostu jednym z najlepszych muzeów sztuki współczesnej na świecie. Wszystko wskakuje na właściwe miejsce. Oteiza, Chillida, de Eulate, nawet Muñoz i jego ołtarz to zaledwie przygrywka, przekąska przed daniem głównym. Krypta Nestora Basterretxei jest bowiem dziełem totalnym. W każdym tego słowa znaczeniu. Osiemnaście murali rozłożonych na 500 m kwadratowych. Dziewięć z nich opowiada o historii ludzkości przed Chrystusem, dziewięć o historii dziejącej się po zmartwychwstaniu. Tyle można dowiedzieć się z małej tablicy przed wejściem. Reszta jest przygodą, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Rozpisanie historii (od stworzenia świata po czasy dzisiejsze) jest tylko wskazówką, a raczej płynnym zegarem, dzieje ludzkości są tu jednocześnie dziejami współczesnej sztuki. Pośród obrazów wyróżniają się zwłaszcza Męczennicy, arcydzieło rewolucyjnego malarstwa, w którym widać wielką fascynację artysty sztuką plakatu i pracami meksykańskich muralistów. Basterretxea nie trzyma się tu kurczowo żadnego stylu, raz po raz uciekając z figuratywnej pułapki w abstrakcyjne rejony i żarliwie opowiadając swoją wersję historii. Ale zanim zacznie się ją naprawdę poznawać, trzeba zmierzyć się z obrazem, który w krypcie oddziałuje najsilniej i który najdłużej pozostaje w pamięci. Za ołtarzem króluje bowiem czerwony, napakowany Chrystus, emanujący potworną siłą, zrywający się z krzyża i przypominający raczej przywódcę rewolucji niż cierpiącego za grzechy i wymęczonego Syna Bożego. Wrażenie jest wstrząsające, tym bardziej musiało być takie dla zamawiających wystrój krypty zakonników. Nietrudno się domyślić, że to właśnie krypta okazała się dla Kościoła katolickiego najtrudniejszym orzechem do zgryzienia, trudniejszym nawet od apostołów Oteizy.
Prace nad muralami rozpoczęły się w 1952 roku, kryptę poświęcono i otwarto w 2009 roku. Wojna Basterretxei z katolicką konserwą trwała więc ponad pół wieku. Początkowo franciszkanie podyktowali zakres tematyczny prac (grzech, pojednanie, przebaczenie i chwałę). W 1955 roku Basterretxea miał już gotowe szkice i podkłady, ale problemy twórców Arantzazu z Kościołem doprowadziły do wstrzymania prac. Wznowiono je dopiero na początku lat 80. – prawie sześćdziesięcioletni Basterretxea udał się do władz prowincji Gipuzkoa i stwierdził, że chciałby przed śmiercią skończyć prace nad kryptą; dzięki życzliwości Xabiera Aizarny otrzymał niezbędne materiały i dwóch pomocników. Po 11 szkicach z lat 50. nie było już ani śladu – prace rozpoczęły się od nowa, mimo sugestii franciszkanów, którzy chcieli odtworzenia dawnego projektu. Nie jestem już tym samym 27-letnim Basterretxeą – odpowiedział twórca i odmówił podania jakichkolwiek szczegółów. Ponieważ w krypcie panowało rozpaczliwe zimno, Basterretxea wraz z pomocnikami wynajęli garaż i tam przez kilka lat pracowali nad muralami, używając wodoodpornych sklejek używanych na statkach, żeby zabezpieczyć obrazy przed piwniczną wilgocią. Kiedy bracia zakonni zobaczyli rezultat, nie byli uszczęśliwieni. Watykański ban potrwał tym razem ćwierć wieku. Po otwarciu krypty artysta westchnął: To było jak wieloletnia ciąża… Umarł pięć lat później jako ostatni z twórców pracujących przy Arantzazu.