Uwaga, drodzy widzowie: kinowa pustka po Davidzie Lynchu dotarła już do Polski. Na świecie próbował (i wciąż próbuje) wypełnić ją Nicolas Winding Refn (w Tylko Bóg wybacza i jeszcze świeżym Neon Demon), podchody robił nawet znany z jego filmów Ryan Gosling (Lost River) oraz dziesiątki innych twórców o mniej lub bardziej znanych nazwiskach. Wszystkie dotychczasowe szarże kończyły się mniej lub bardziej efektownymi wywrotkami, co świadczy o dwóch rzeczach. Po pierwsze, kino amerykańskiego surrealisty ma na tyle silną autorską sygnaturę, że nawet rozłożone przez kogoś innego na czynniki pierwsze i sklejone na nowo w nadziei na arcydzieło, w rewanżu oddaje falsyfikat widoczny gołym okiem. Po drugie, fala nostalgii lat 80. i 90., narastająca od kilku lat na szklanym i srebrnym ekranie tworzy coraz większą przestrzeń do zaistnienia i przejęcia schedy, a twórczość Lyncha (w końcu jednego z symboli tamtego okresu) to bodaj ostatnia niezdobyta fortyfikacja. Cóż, pozostaje jedynie czekać, aż sam maestro potwierdzi klasę w planowanej na przyszły rok kontynuacji Miasteczka Twin Peaks.
Na razie, w ramach aperitifu, odwiedzamy Hel. W sezonie wypoczynkową alternatywę dla przeładowanego wczasowiczami Władysławowa, poza sezonem zwykłą dziurę. Przynajmniej w obiektywie (aż trzech) autorów zdjęć, gdyż pośród kempingowych pól, podłych barów i podlejszych stacji benzynowych – jak mawiał klasyk – nie ma tam niczego. Sceneria idealna, nic tylko aranżować morderstwo i rzucać podejrzenia. Paweł Tarasiewicz i Katarzyna Priwieziencew, fabularni debiutanci, czym prędzej rozkręcają więc karuzelę atrakcji. Już we wstępie życie na ołtarzu sztuki oddaje zbłąkana niewiasta, krótko po tym i bynajmniej nie z tęsknoty dołączają do niej przyjaciele, a na ocalałych czeka wykrywacz kłamstw, bezlitosny dla skrywanych głęboko grzeszków. Rozpoczęte z przytupem śledztwo niemal od razu grzęźnie w martwym punkcie, a sprawę, niczym w dobrym grindhousie, bierze na warsztat miejscowa striptizerka Mila (Małgorzata Krukowska). Rezolutnej dziewczynie z pomocą przychodzi kolega Kail (Marcin Kowalczyk), lecz nie trzeba inteligencji Sherlocka Holmesa, by dostrzec, że bardziej od rozwiązania detektywistycznej zagadki interesuje go nawiązanie bliższej znajomości. W międzyczasie miasto odwiedza bardzo tajemniczy scenarzysta o imieniu Jack (Philip Lenkovsky), z aktywną blokadą artystyczną do zniesienia. Oczywiście nic nie jest takie, jakie się wydaje, a nawet jeśli coś zyskuje rys prawdopodobieństwa, to i tak nieważne, bo prawdziwymi sprawcami zamieszania na Helu są umowność i oniryzm.
Co prawda demoniczne oblicze polskiego półwyspu zbadał niedawno rodzimy serial Zbrodnia (2014), ale w zgoła odmiennym kluczu skandynawskich kryminałów pokroju Wallandera czy Forbrydelsen i pod zabezpieczoną finansowo kuratelą kanału AXN. Tandem Tarasiewicz–Priwieziencew takiej protekcji nie posiadał, stąd mimo pierwszeństwa pomysłu realizacja przedsięwzięcia przebiegała rwanym tempem. Film jeszcze na etapie projektu (rok 2012) zdobył branżową nagrodę w Rumunii[1] i wsparcie PISF-u, co pozwoliło na rozpoczęcie pracy na planie. Niestety po nagraniu części materiału zachorował aktor pierwotnie zaangażowany do roli Kaila, co wymogło nie tylko poszukiwania następcy, lecz także zmianę koncepcji, a co za tym idzie – lukę w budżecie. Aby zdobyć fundusze na postprodukcję, twórcy próbowali szczęścia na crowdfundingowym portalu Indiegogo[2], ale ich inicjatywa, delikatnie rzecz ujmując, nie zyskała aprobaty internetowej społeczności. Roboczy zwiastun, który ujrzał światło dzienne na początku 2014 roku[3], patowej sytuacji nie zmienił, a planowana kilka miesięcy później premiera kinowa zapadła się w repertuarowy niebyt. Ostatecznie pierwsze publiczne pokazy Helu odbyły się w ramach konkursu Wolny Duch na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Wówczas czar prysł, a aura uleciała.
Na jaw wyszła bowiem smutna prawda o epigońskich intencjach reżyserskiej pary. Tarasiewicz i Priwieziencew przez półtorej godziny usilnie wbijają nam do głowy oczywiste tropy wymieszane z patentami drugiej świeżości i przy użyciu ikonicznych elementów wyciskają sok z umysłu swojego guru, Davida Lyncha. W efekcie doświadczamy ciągłego uczucia déjà vu: od wszechobecnej scenograficznej czerwieni poprzez dziwaczne poczucie humoru i ekranową makabreskę aż po poetykę snu, szeroko rozpostartą nad logiką wydarzeń. Nawet warstwa dźwiękowa złożona z zakurzonych riffów podbitych gitarą basową rozbrzmiewa echem kompozycji Angelo Badalamentiego. Bilans się zgadza, ale każdy obraz, dialog czy gra w dualną rzeczywistość jest jak ciuch second handu, co gorsza, obnoszony z dumą. Rozumiem, że prawem debiutanta jest czerpanie wzorców od bardziej doświadczonych kolegów po fachu – w końcu zarówno Stanley Kubrick, jak i Xavier Dolan powtarzali, że najpierw trzeba zrobić pierwszy film, a dopiero potem szukać własnego języka – ale kopiowanie to nie inspiracja. Ciężko wybronić Hel nawet wdzięcznym aforyzmem „jak na kopię jesteś bardzo oryginalny”. Złowieszcza figura Boba ze wspomnianego Twin Peaks, chropowate VHS-y wyjęte z Zagubionej autostrady czy płynna tożsamość postaci rodem z Mulholland Drive – wszystkie powyższe motywy poukładane zostały za zasadzie narracyjno-wizualnych fetyszy bez cienia zamysłu lub choćby intertekstualnej zabawy. Reżyserski tandem porusza się między jawą a snem bez wyraźnego związku przyczyno-skutkowego, a wszelkie zapożyczenia traktuje jak katalog gotowych skryptów.
I nawet jeśli z dużą dozą dobrej woli przyjmiemy, że wszystkie ekranowe wydarzenia były emanacją dotkniętej kryzysem tudzież niestabilnej wyobraźni pisarza, to tego rodzaju zapiski nie powinny wyjść z dna szuflady. Tym bardziej jeżeli weźmiemy pod uwagę cudownie kreatywne wykorzystanie neurozy ludzi pióra w Adaptacji Spike’a Jonze’a, wywrotowe wysadzenie całej konwencji scenopisarskiej niemocy przez Alaina Guiraudie we W pionie czy nawet grę Alan Wake studia Remedy, w której popkulturowe i autoironiczne tropy budowały zgrabny nawias dla wytartych klisz z Kinga i Kubricka. Tymczasem naturalizowany Jack to bity od sztancy wzór upadłego pisarza – snuje się po mieście zupełnie bez celu, mami kobiety pozą wielkiego artysty, pije i rozmyśla o własnej beznadziei. A że niepiękny ma umysł, można wywnioskować z harcujących mu w głowie wizji morderstw z uprzednią ekstrakcją języka ofiary.
Sytuacji nie ratują aktorzy. O ile z charakterystycznej twarzy Philipa Lenkowsky’ego można wyczytać wiele odcieni mroku, o tyle reszta obsady nie dostarcza już takich interpretacyjnych niuansów: albo gra na jednej minie (Kowalczyk, Tłokiński), albo gra zwyczajnie źle (Paskuda, Krukowska). Okazjonalne uśmiechy na twarzy wywołują perełki w rodzaju konwersacji Jacka z niejaką Esmą (Katarzyna Paskuda), podstarzałą tancerką go-go – ona zadaje pytania po polsku, on odpowiada po angielsku i jakimś cudem jedno wie, co drugie miało na myśli. Wciąż zachodzę w głowę, czy to subtelne nawiązanie do jednego z wątków To właśnie miłość – gdzie wspólnym językiem Amerykanina i Portugalki było wzajemne uczucie – czy jakaś pokątnie przemycona jarmuschowska impresja.
Niech więc za podsumowanie wizyty na Helu z jednoczesną odezwą do potencjalnych widzów posłuży obiegowy cytat z pewnej recenzji: „Poczekajcie, aż pojawi się w telewizji, i wtedy nie oglądajcie”.
- Golden Carpathian Prize.↵
- W czasie przeznaczonym na zbiórkę funduszy z docelowych 70 tysięcy dolarów twórcy zebrali niespełna 550.↵
- https://www.youtube.com/watch?v=cEOcSBhH58M ↵