Miesiąc temu w Łodzi mogliśmy delektować się występem The Cure, zorganizowanym w ramach trasy koncertowej uświetniającej czterdziestolecie artystycznej działalności Brytyjczyków. Teraz, w swoją niemal równie imponującą, bo trzydziestą rocznicę obecności na scenie, do Polski (po raz drugi w historii) przybyła inna legendarna kapela, czyli Pixies. Grupa, która zasłynęła łączeniem gitarowych hałasów i dysonansów z jednoczesną delikatnością oraz łagodnością, oferując w dyskografii (z naciskiem na takie krążki jak Doolittle, Surfer Rosa i Bossanova) bogaty zestaw krótkich piosenek utkanych z brudu i słodyczy, który położył podwaliny pod bardzo wiele muzycznych nurtów, z grungem i przeróżnymi odmianami umownej alternatywy na czele. Nic więc dziwnego, że ze względu na ten eklektyzm i walory brzmieniowe, wynikające z erudycji i kreatywności opakowanych w pozorną prostotę, wśród postaci bardzo ceniących zespół znaleźli się choćby David Bowie, Thom Yorke i ja. No dobra, żarty na bok.
Przed występem w głowie roiło się oczywiście od wątpliwości. Począwszy od znaku zapytania w kontekście wokalnej formy Franka Blacka, przez pytanie o to jak zespół prezentuje się w składzie bez Kim Deal, aż po to, jaki wpływ na jakość koncertu będzie miał kształt setlisty. W tym momencie wypełniona jest ona obficie utworami z ostatnich i, bądźmy szczerzy, takich sobie w odniesieniu do pierwotnych dokonań Pixies EP-ek oraz promowanego Head Carrier. Na szczęście tylko jedna z tych obaw była zasadna. Która? O tym niżej.
Z perspektywy płyty Hala Arena sprawiała wrażenie miejsca zaskakująco przytulnego i kameralnego. W takich właśnie warunkach okazję do zaprezentowania się przed polską publicznością otrzymali Szwedzi z FEWS i jako support okazali się bardzo miłym jakościowo zaskoczeniem – tym bardziej szkoda tak słabej frekwencji. Means, czyli tegoroczna debiutancka płyta grupy, to co prawda całkiem solidny post-punkowy materiał (acz chyba tylko tyle), który jednak w warunkach koncertowych zyskał w pięciocyfrowej skali co najmniej jedno oczko. Transowe brzmienie, opętańcza gra świateł i sceniczne ADHD każdego z członków kwartetu (ze wskazaniem na celującego do nas z gitary jak z karabinu i miotającego się do rytmu w niekontrolowanych spazmach lidera) złożyło się na idealne mikrośrodowisko do tego, by tracki takie jak 100 Goosebumps, The Zoo czy zamykające występ i aż do finalnej kulminacji przepełnione ciągłym napięciem Ill kipiały energią. Trzy gitary, wokal i perkusja dostarczyły naprawdę soczystego, półgodzinnego wycisku, rozrzedzanego wyłącznie okazjonalnymi chwilami wyciszenia, jak w kojącym i depresyjnym Keep On Telling Myself. Po takiej dawce emocji kolejne trzydzieści minut minęło naprawdę szybko, a na scenie niemal punktualnie pojawili się wyczekiwani przez wszystkich Amerykanie.
Zacznijmy od tego, co udało się im najlepiej. Nieśmiertelne klasyki z pierwszych płyt wybrzmiały dokładnie tak, jak powinny, a techniczny warsztat muzyków był umiejętnie podsycany przez hipnotyczną, choć tak przecież minimalistyczną grę świateł. Imponowały też pojawiające się całkiem często partie noise’owe i odwaga w dokręcaniu sprzężeń, tak by rzeczywiście były odczuwalne, atakując zaciekle nasze bębenki uszne. Z największych hitów nie zabrakło oczywiście Where Is My Mind? oraz Monkey Gone To Heaven, jednak mnie najbardziej urzekło Gouge Away. Kawałek poprowadzono w sposób wręcz idealny, jeszcze podkreślając w wersji live jego potencjał i nakładając na cechującą go repetytywną, brudną, mroczną konstrukcję dodatkowe, przestrzenne i hałaśliwe ornamenty, co przy migających szaleńczo reflektorach wprowadzało w trans. Na drugim biegunie wspomnianych wcześniej szerokich horyzontów grupy sytuuje się Ana – łagodny utwór z niezwykle rozczulającym gitarowym motywem, choć trwający niestety tylko dwie minuty. Dwie minuty, które zdążyły jednak wyzwolić bardzo wiele emocji – z tego co zauważyłem nie tylko we mnie – i z marszu usytuowały go wśród moich prywatnych highlightów występu.
Z utworów szerzej znanych świetnie wypadły Hey, Cactus i Debaser, a bardzo przyjemnie zabrzmiała również zaskakująco delikatna wersja Wave of Mutilation. Miło było też wreszcie usłyszeć takie numery jak Break My Body czy rozbudowane i czasowo, i pod względem intensywności Vamos, choć chyba największy entuzjazm publiki wzbudziło Here Comes Your Man, singiel, którego fenomenu i rangi – może poza świetnym pre-chorusem – w kontekście bogatego dorobku Pixies nigdy do końca nie rozumiałem. Krótko mówiąc – ukochane przez fanów kawałki (choć możemy czepiać się za brak w setliście Gigantic czy River Euphrates) zabrzmiały zaskakująco potężnie i brawa dla Blacka za to, że wykonał je aż tak dobrze, także w tych wymagających większej wokalnej werwy (Tame) momentach.
Niestety, w tej beczce miodu znalazła się i łyżka dziegciu. Zgodnie z oczekiwaniami do mankamentów koncertu należały nowe utwory, które wplatane pomiędzy kanoniczne tytuły nieco irytowały, choć kilka z nich udźwignęło na szczęście ciężar klasyki. Z pewnością należy do nich All I Think About Now, jeden z najmniej inwazyjnych świeżych tracków, gdzie swój urok i talent wokalny mogła w pełni pokazać Paz Lenchantin, a przy hałaśliwym akompaniamencie kolegów z zespołu jej delikatność stanowiła dla nich uroczy kontrast (choć domyślam się, że oddani fani Kim Deal mają w tym względzie swoje zdanie). Solidnie zabrzmiało też tytułowe Head Carrier. Biorąc jednak pod uwagę liczbę tracków, które się nie sprawdziły (naliczyłem ich około dziesięciu), występ można określić jako bardzo nierówny i dostarczający ze sceny swoistej huśtawki nastrojów, bazującej na naprzemiennym wywoływaniu entuzjazmu i znudzenia – no, może bardziej oczekiwania na to, gdy znów coś zacznie się dziać, co nieco zaburzało komfortowy odbiór i wytrącało z pełnego zaangażowania.
Zagrane na zakończenie Into The White sprawnie przykryło ten dyskomfort, gdyż Amerykanie potraktowali tytuł dosłownie, zanurzając publiczność w chmurze dymu, który zajmując powoli przestrzeń zamkniętej hali prezentował się bardzo efektownie. Energiczność rozkręconego w jego oparach pogo błyskawicznie wzrosła, pozwalając wszystkim ostatni raz ekspresyjnie nacieszyć się obecnością zespołu. Po chwili dym zupełnie się rozrzedził i nie pozostało nic innego niż powrót do codzienności, rozpoczęty od dołączenia do sznureczka osób ustawionych już w blokach startowych po odbiór kurtek.
Być może ze względu na kontekst naprawdę okropnego dla muzycznego światka (i nie tylko) roku 2016, w trakcie którego pożegnaliśmy między innymi Davida Bowiego, Prince’a, Pierre’a Bouleza czy Leonarda Cohena, wychodząc z występu kolejnej muzycznej legendy bardzo (zdecydowanie bardziej niż zwykle) uderzyła mnie jakaś dziwna nostalgia i poczucie, że po doświadczeniu w ostatnich latach na żywo potęgi tych wszystkich wielkich kapel w rodzaju My Bloody Valentine, Slowdive, Einsturzende Neubauten czy ostatnio The Cure i Pixies, tak naprawdę już nigdy może nie być okazji, by móc tymi tak ważnymi dla muzyki artystami nacieszyć się na żywo i że jedynym co pozostanie będą wtedy wyłącznie piękne wspomnienia, tak jak z odbywającego się raptem pięć (!) lat temu w Gdyni występu wspomnianego Księcia.
Przebieg rozwoju technologicznego obserwuję z perspektywy zupełnego laika, więc nie będzie zapewne odkryciem Ameryki hipoteza, że człowiek szybko wymyśli i zestandaryzuje koncerty hologramów (vide 2Pac na Coachelli), które obserwowane przez jakieś specjalistyczne okulary a la tak ostatnio popularny Oculus Rift pozwolą kolejnym pokoleniom doświadczać występów dawnych gwiazd niemal namacalnie (zresztą rzucił mi się niedawno w oczy artykuł o tego typu przymiarkach do Beatlesów). Pytanie tylko, czy to rzeczywiście będzie stanowiło satysfakcjonujący substytut tego, co już niemożliwe do realnego przeżycia? Serio, gdy tylko możecie, chodźcie na swoje ulubione wiekowe zespoły jeśli wciąż są w trasie, bo, choć zabrzmi to banalnie, czas naprawdę nie stoi w miejscu.