Ze względu na renomę minimalistycznych wrażliwców, jaką wyrobili sobie The xx swoimi bardzo spójnymi i konsekwentnie uskuteczniającymi raz wypracowany styl płytami (self-titled i Coexist), powrót grupy do aktywnego koncertowania stanowił dla fanów, których trio ma w naszym kraju naprawdę wielu, duże wydarzenie. Tym milej, że zespół, słynący z damsko-męskiej, raz romantycznej, raz melancholijnej przeplatanki głosów Romy Croft i Olivera Sima, subtelnie pulsującej i stanowiącej kompozycyjne tętno gitary oraz elektronicznych bitów dostarczanych przez Jamiego xx, niemal od razu w obrębie swojej trasy odwiedził Polskę – bilety na oba koncerty (drugi w Warszawie), co oczywiste, szybko się wyprzedały. Poza pozostawiającą wiele do życzenia akustyką sceny i lekkim chaosem związanym z tym, że przy wejściu w jednym wężyku stały dwie zdezorientowane kolejki – na The xx oraz Dawida Podsiadło – organizacyjnie nie ma się do czego przyczepić.
Są jednak rzeczy do których można, a niestety nawet trzeba. Ogromny niesmak pozostał szczególnie po doskonałym, choć zaledwie… dwudziestopięciominutowym koncercie Jenny Hval. Oczekująca na The xx publiczność wykazała kompletny brak zainteresowania jej występem, a ten był jakościowo o wiele lepszy i bardziej kreatywny od gwiazd wieczoru. Ze względu na czas jego trwania ze sceny można było posłuchać kawałków niemal wyłącznie ze świetnej nowej płyty (Blood Bitch), w tym przepięknego Conceptual Romance (łączącego w sobie ducha Joanny Newsom i Kylie Minogue) czy Secret Touch. Zabrakło zaś między innymi tak wyczekiwanych przeze mnie utworów jak That Battle Is Over, The Great Undressing czy The Plague. Norweżce udało się mimo to wykreować hipnotyczny klimat będący wypadkową uroku Julee Cruise wyśpiewującej Falling w Miasteczku Twin Peaks oraz tego, z czym mieliśmy do czynienia w klubie Silencio w Mulholland Drive, zaś sama sceniczna ekspresja Hval kojarzyła mi się momentami z Roisin Murphy, zaś chwilami z Bjork. Warstwa stricte piosenkowa regularnie ubarwiana była intrygującym performansem, jak dionizyjskie tańce, oparcie kompozycji wyłącznie na rytmicznych, regularnych oddechach w trakcie truchtu (In The Red) czy przebieranie się między kolejnymi trackami. Masa osób zajęta była jednak bardziej rozmowami czy nawet irytującym przedrzeźnianiem wysokich partii wokalnych, w które zapuszczała się artystka i nic dziwnego, że Norweżka pożegnała się ze zobojętniałym audytorium niby zdystansowanym i życzliwym, ale chyba jednak wynikającym przede wszystkim ze zdegustowania wtrętem: „Nie będę wam już więcej przeszkadzać”. Aplauzu czy też prośby o bis próżno było szukać. Trochę wstyd.
W efekcie na The xx trzeba było czekać ponad pół godziny. Marta Słomka określiła kiedyś bardzo celnie ich muzykę jako piosenki tak minimalistyczne, jakby same były zawstydzone swoim istnieniem. I rzeczywiście, o ile w kameralnej atmosferze występ grupy okazałby się pewnie całkiem satysfakcjonujący, pozwalając na oddanie się dłuższym chwilom refleksji i zadumy, tak delikatne konstrukcyjnie kompozycje podsycane okazjonalnie rytmicznymi sztuczkami Jamiego Smitha, przy akompaniamencie nieustannych pisków, wrzasków i owacji ze strony młodzieżowej części audytorium prezentowały się fragmentami nieco groteskowo, dowodząc, że ich miejsce zdecydowanie nie jest na dużej scenie. Fani oczywiście byli zachwyceni, ale bądźmy szczerzy – był to występ po prostu odegrany, z bardzo mizerną ingerencją w albumowe wersje tracków i w starciu z Jenny Hval absolutnie się nie broniący.
Na dobrą sprawę rzeczywiście przekonująco wypadło wyłącznie zakończenie Infinity, gdzie trio próbowało zabrzmieć bardziej hałaśliwie, co, przy wizualnym wsparciu dynamicznej gry świateł, przez moment się udało. Ogólnie równie dobrze można było jednak słuchać tych utworów w domu na słuchawkach, choć, fakt faktem, umiejętność przetransponowania ich do warunków koncertowych w skali 1:1 to też sztuka. W setliście znalazły się rzecz jasna zarówno największe przeboje, jak Islands, Crystalised czy VCR, jak i utwory pokroju Stars (strasznie przekombinowane pod względem pauz zakończenie, które za to studyjnie naprawdę intryguje) czy Fiction, będącego kolejną po choćby editorsowskim Boxer przebiegłą parafrazą słynnego Smalltown Boy Bronski Beat. Pojawiły się też naturalnie utwory z solowego longplaya Jamiego xx (moja recenzja tutaj), takie jak Loud Places, Stranger In A Room czy Gosh oraz zapowiadające najnowszy długograj zespołu tracki, jak Hold On oraz I Dare You.
Warto zwrócić też uwagę na stałą ekspansję niepokojącego zjawiska, jakim jest nieustanne rejestrowanie koncertów na telefonach, zamiast cieszenia się nimi w chwili, gdy trwają. Zdjęcie wykonane przez jednego z użytkowników facebooka obrazujące to, w jaki sposób fanbase The xx przeżywał koncert, dobrze oddaje wydarzenia często mające miejsce w zasięgu mojego wzroku, gdy dziesiątki uniesionych w górę telefonów zasłaniały przebieg wydarzeń na scenie.
Nie ma oczywiście co się pastwić, gdyż występ Brytyjczyków okazał się, zresztą zgodnie z oczekiwaniami, po prostu poprawny. Naturalną koleją rzeczy jest, że po obu wyprzedanych koncertach zespół nadal będzie łakomym kąskiem na naszym rynku i zobaczymy go zapewne na którymś z największych przyszłorocznych polskich festiwali. W końcu słynne powiedzenie Inżyniera Mamonia z Rejsu, że ludzie najbardziej lubią te piosenki, które znają, zasadne jest dziś także w kontekście umownej alternatywy, która, tak jak w przypadku The xx, dawno już ewoluowała w mainstream. Ja jednak, w przypadku kontaków z triem Croft-Sin-Smith, zamiast ich nieco nadmiernej scenicznej egzaltacji ubarwianej niekontrolowanymi wrzaskami rozemocjonowanych fanek zdecydowanie preferuję słuchawki w uszach, kubek z ciepłą herbatą w dłoni i stukot deszczu obijającego się o parapet w przerwach między kolejnymi utworami. W tym kontekście sprawdzają się idealnie.