Kryminał między Odrą a Bugiem? Jeszcze kilkanaście lat temu tytuły wydawane w jednym sezonie można było zliczyć na palcach dwóch dłoni. Obecnie tylko fanatyczni absolwenci kursów szybkiego czytania byliby w stanie przekartkować ponad sto powieści rocznie. Za zwiększeniem ilości poszła też wyższa jakość. Już dawno przebrzmiało echo PRL-u, kojarzące kryminał z literaturą brukową. Dyktowana przez ustrój, polityczna powieść milicyjna zginęła, lecz nikt za nią nie płakał. Jeśli motywy kryminalne pojawiały się w twórczości laureatek nagrody „Nike” – Olgi Tokarczuk i Joanny Bator, zdobywcy literackiego Paszportu „Polityki” – Michała Witkowskiego, a nawet, kilka lat wcześniej, poety – Marcina Świetlickiego, nie powinno zaskakiwać, że książkowe listy bestsellerów przygarnęły czempionów i czempionki wytrenowane właśnie w tym gatunku. Zygmunt Miłoszewski, Marek Krajewski czy Katarzyna Bonda należą do grupy pisarzy uznanych przez krytykę i odnoszących sukcesy sprzedaży również za granicą.
Świetna konkurencja na polu literackim stanowiła wskazówkę dla badających potrzeby publiczności decydentów, producentów i krytyków filmowych. W dyskusji poświęconej przyszłości polskiego kina od lat przypomina się o komediach, horrorze i właśnie kryminale jako zdrowym sercu kinematografii. To gatunkowe serce pompuje finansową krew do kończyn X muzy: kina środka, kina artystycznego czy awangardowych eksperymentów. Jaka jest zatem aktualna kondycja rodzimego filmu kryminalnego? Czy powinniśmy się go wstydzić lub spoglądać na niego z góry? Jak silnie jego twórcy czerpią z literackiej tradycji? A może sięgają po nowsze wzory i motywy rodem z zagranicznych filmografii? Czy jako hołd składany Rozumowi rodzimy kryminał satysfakcjonuje ambitniejszego kinomana?
Polscy scenarzyści coraz lepiej rozumieją powieściowe możliwości gatunku. Ich twórczość rzadziej niż kiedyś ogranicza się wyłącznie do snucia dochodzeniowej intrygi. Życie codzienne ekranowych Polaków już nie musi stanowić zaledwie ramy dla zbrodni, psychologia nie jest tylko metodą dochodzenia prawdy o mordercy, a namiętności i wzruszenia bohaterów rzadko kiedy stanowią jedynie katalizator napędzający fabułę. Przeciwnie, filmowcy dostrzegają (podkreślaną chociażby przez Katarzynę Bondę) różnicę między kryminałem a powieścią kryminalną. Opowiadają fabuły istniejące w bogatszym kontekście kulturowym. Kino, wzorem literatury, staje się rodzajem dokumentu społecznego; przestaje być jałową, doskonale zimną łamigłówką szaradzisty. Dalece ciekawszym pytaniem jest dzisiaj nie klasyczne: „Kto zabił?”, lecz: „Dlaczego tak się stało?”. Owo antropologizowanie filmowego kryminału pozwala szukać prawdy o człowieku nie w ścisłych faktach zbrodniczej psychologii, lecz w – zgoła ciekawszej – sferze kultury. Bohater, a razem z nim i widz, mierzy się nie z samym mordercą, lecz ze skomplikowaną siatką społeczną.
Dzieje się tak w filmie, który pod względem charakterologii, topografii i niektórych wątków przypomina amerykański serial Dochodzenie (2011-2014), czyli w Jezioraku (2014) Michała Otłowskiego. Nieczęsto wypełniająca pierwszy plan polskiego filmu kobieca bohaterka, by poznać okoliczności mordu w małej, mazurskiej miejscowości, musi poznać grzechy zbratanej lokalnej elity. Jeszcze ciekawiej pod tym względem jest w najnowszym, po Watasze (2014) i Pakcie (2015), kryminalnym serialu rodzimej telewizji HBO. W Belfrze Łukasza Palkowskiego przyjezdny polonista (Maciej Stuhr) z sobie tylko znanych powodów prowadzi prywatne śledztwo w sprawie śmierci nastolatki. Społeczność, do której trafia, obfituje w typowe dla małych mieścin zależności. Detektyw-amator bada szkolną hierarchię kolegów denatki, odkrywa nieczyste interesy biznesmenów i szemranych polityków, poznaje wykluczonego z grona trzeźwo myślących dziennikarza, szajkę gangsterów i wiele innych postaci, które miały styczność z dziewczyną. Prawdę o zbrodni poprzedzają poszczególne, zależne od kolejnych opiniodawców, sekrety zmarłej. By zwrócić uwagę na szczegóły pominięte przez policjantów, Belfer musi spojrzeć na społeczność z chłodnym dystansem. Jak etnolog badający wewnątrzkulturowe napięcia, musi wniknąć w obcy dla siebie świat. Owo kulturowe śledztwo mogłoby upodobnić go do moralisty z dystansu przyglądającego się rozpadowi lokalnej społeczności. Scenarzyści Jakub Żulczyk i Monika Powalisz nie kreują jednak wzor(c)owego śledczego. Stuhrowy bohater bohaterem nie jest, antagonizmowi między nim a światem też daleko do oczywistości. Ostatecznie, zasługujący na uwagę pomysł, by zanalizować krzywdę czynioną całej skażonej społeczności, nie pozwala niestety tchnąć życia w gatunkową rutynę. Postacie zbudowane ze stereotypów, prowincjonalna codzienność, tak często pokazywana na małym ekranie, oraz boleśnie statystyczne pragnienia i kompleksy bohaterów stanowią gwóźdź do trumny kluczowej dla ambitnego kryminału postaci – etnologa w egzotycznym mieście grzechu.
Kimś, kto oprowadziłby nas po zgniłej rzeczywistości PRL-u polskich lat 70. mógłby być ścigający „wampira z Zagłębia” milicjant z premierowego Jestem mordercą. Mógłby – gdyby sam nie był marionetką w politycznej maskaradzie. Twórca identycznie zatytułowanego dokumentu Maciej Pieprzyca fabularnie kompilując kilkunastoletnią historię dochodzenia, sądzenia i egzekucji domniemanego seryjnego mordercy kobiet, sam przemienia się w rzeczonego etnologa – badającego tym razem historyczną społeczność opętanych strachem Polaków. Polaków mataczących przy śledztwie, współtworzących iluzję praworządności i szukających szczęścia za wszelką cenę. Iluzja to słowo-klucz dla Pieprzycy. Reżyser nie jest niewolnikiem faktów jak David Fincher, autor najczęściej wymienianego w kontekście tego filmu Zodiaka (2007). Choć obie historie łączy niepewność co do winy podejrzanego, to tylko autor Jestem mordercą pozwala sobie na prowokujące pytania o moralną winę zarówno skazanego, jak i śledczego. A może obaj są ofiarą wadliwego systemu, każącego zanurzać się w coraz głębszym bagnie? Choć stawką jest tu śmierć, nie odbiera to filmowi Pieprzycy znamion uniwersalnej, lecz dalekiej od moralizmu, historii. Testowanie etycznych granic i precyzyjne ważenie poszczególnych psychologii odbywa się w konwencji powieści milicyjnej a rebours. Historia proceduralna i zbiorowy portret umundurowanej społeczności daleki jest od bezkrytycznego idealizmu socrealistycznego opowiadania. Tutaj działania służb śledczych zostają jeśli nie skompromitowane, to przynajmniej poddane w wątpliwość.
Śledztwo nie odsłania prawdy także w Czerwonym pająku (2015). Tu również cenniejsze dla śledczych jest wskazanie winnego aniżeli odkrycie faktów. Debiut fabularny Marcina Koszałki przenosi środek ciężkości opowieści z bohatera pozytywnego na antagonistę i zafascynowanego nim dorastającego chłopaka. Może więc wydawać się, że otrzymujemy reprezentację crime story – chronologicznie wyprzedzającej wspomniany kryminał antropologiczny opowieści o seryjnym mordercy. I owszem, samo pytanie o tożsamość sprawcy przestaje Koszałkę interesować. Przyglądamy się morderczemu rytuałowi znajdującego się blisko centrum wydarzeń zbrodniarza. Jeśli jednak coś ma odpowiadać chaosowi rządzącemu dusznym Krakowem głębokiego PRL-u, w którym dzieje się akcja, tym czymś nie jest postępowanie złego. To raczej urzeczony nim nastolatek, kuszony ciemną stroną dojrzewającej osobowości, wychowany w konserwatywnej rodzinie i sprzeciwiający się społecznej opresji, pyta o instynkty tłumione w każdym z nas. Podobnie jak autor Jestem mordercą, zimnokrwisty Koszałka podważa kryminalne konwencje: nie pozwala nam kibicować żadnej postaci, ukrywa ich motywacje, eksperymentuje z psychologią i nieefektowną narracją. W gatunku, którego naczelnym celem ma być zmuszenie intrygantów do zdjęcia masek, egzystencjalne pytanie o autentyczność pozostaje otwarte.
Na przeciwnym biegunie dotykalnej prawdy o bohaterach znajduje się Drogówka (2013) Wojciecha Smarzowskiego. Choć nie ma pewności, czy główny bohater, polski Ścigany (Bartłomiej Topa) rzeczywiście zawinił, nie ma też wątpliwości, że wszystkie postacie z galerii Smarzowskiego mają wiele na sumieniu. Zbiorowy portret układających się ze zbrodniarzami współczesnych funkcjonariuszy wywołał szerszą dyskusję na temat wizerunku rodzimych służb mundurowych. Lepki, drażliwy nihilizm, w którym nurza się autor Wołynia nie zna przecież granic. W ramach tak eskapistycznego gatunku polski twórca dotknął więc tego, co faktycznie widzów boli i przeraża. Przedstawienie ukrytych struktur władzy, wpływów i wyzysku skłoniło debatę publiczną do namysłu nad normami i polską tożsamością. Kryminał ten wyróżnia się na tle popadającego w schematy i rzemieślniczo niesatysfakcjonującego polskiego kina i telewizji (vide Uwikłanie, 2011 Jacka Bromskiego; Sęp, 2012 Eugeniusza Korina czy, również wsparty na figurze śledztwa, Smoleńsk, 2016 Antoniego Krauze). Film Smarzowskiego błyszczy wycyzelowaną intrygą, iście wariacką, nowoczesną filmową formą, ale i – zdaje się, że niedostrzeżonym – swoistym powrotem do źródeł kryminału. Po pierwsze, wielkomiejskość. Gdyby Drogówka była powieścią, zasługiwałaby na Tyrmandowe inwokacje ze Złego: ta sama przestrzeń warszawska, lecz ukazana pół wieku później, skłania do ciekawych porównań miejsc, ustroju i stołecznej mentalności. Po drugie, język. Smarzowski-scenarzysta nie tkwi z uchem przy półkach bibliotecznych, lecz przykłada je do ziemi. Językowa improwizacja bluzgających aktorów i odzywki godne zniszczonego Philipa Marlowe’a trafnie opisują będących w wiecznym zwarciu policjantów, którzy chętnie odrzuciliby na bok procedury i dokumentacje, a słowną kłótnię zamieniliby na pięści. Po trzecie wreszcie – obraz ciała. Fizyczność zawsze wyznaczała punkt odniesienia dla kryminału. Tutaj ciało jest inwigilowane przez wszechobecne kamery, ulega władzy innych, bywa masakrowane, jest też zabijane – to ciało ofiary pociąga za sobą całą niszczycielską intrygę.
Cielesny punkt wyjścia mają też, dalece bardziej konwencjonalne, tegoroczne Sługi boże. Intrygujący, lecz ostatecznie popadający w klisze film Mariusza Gawrysia przypomina o dewizie przyświecającej najlepszym intrygom kryminalnym: nie ma nic bardziej złudnego od oczywistego faktu. Oglądane (!) przez nas samobójstwo denatki wcale nie musi nim być. Zbrodnia musi zaangażować wyobraźnię detektywa (znów świetny Bartłomiej Topa), a rozwiązanie śledztwa widz ma traktować niemal jako cud. Komunistyczne echo jako jądro ciemności, charakterologiczne i fabularne powtórki z trylogii Millenium, kanoniczny detektyw, zmagający się z grzechem i zdystansowany wobec wymiaru sprawiedliwości, nie kuszą jednak oryginalnością.
O wiele aktualniejsze społecznie jest Ziarno prawdy (2015) Borysa Lankosza – ekranizacja powieści Zygmunta Miłoszewskiego. Jak w Pokłosiu (2012) Pasikowskiego, mord rytualny jako katalizator akcji pozwala zarysować ważny fresk antysemickich uprzedzeń. Lankosz, zainteresowany wyjątkową historią naszego kraju, zgodnie z dewizą ambitnej powieści kryminalnej przypomina, że to nie pojedynczy sprawca, ale cała dynamika społeczna na czele z lękiem, pożądaniem i zachłannością stanowi zaczyn zbrodni.
Kondycja kryminału znad Wisły bywa, jak widać, różna. Całe szczęście kulturowa świadomość filmowców częściej niż kiedyś daje o sobie znać, dzięki czemu, choć z ostatecznym produktem bywa różne, intelektualne ambicje rzadko są powodem do wstydu. Rozliczenia z minionym systemem, historią i z narodowymi grzechami pozwalają osadzić bohaterów w świecie aktualnie dyskutowanych problemów. Trudno jeszcze mówić o polskiej marce (zbyt często powtarzają się zagraniczne – skandynawskie lub amerykańskie – motywy i konwencje). Na uwagę zasługują jednak udane prowokacje przewartościowujące reguły eskapistycznego gatunku. Polski kryminał z pewnością mieni się różnymi barwami. Badana pod lupą detektywa krwista czerwień jest tylko pierwszą z nich.