Przyznaję, był okres „lévi-straussowski” w moim myśleniu, dociekaniach i pisarstwie – a także, że jego niewycieralne ślady łatwe są wciąż do dostrzeżenia w najświeższych nawet z moich publikacji. Zrządzeniem losu przypadł wszakże ów okres na czas (1965–1970) wyjątkowo nieprzychylny w moim życiu systematycznym rozmyślaniom i układaniu dalekosiężnych planów badawczych.
Dla etnografów, antropologów i wszystkich pozostałych badaczy kulturowych osobliwości, tych zaprawionych w rzemiośle oraz tych jak ja początkujących i nie całkiem pewnych, jak sobie poradzić ze swoistością, wymyślnością a czasem i dziwacznością kulturowych pomysłów i inicjatyw, pojawienie się na półkach księgarskich dzieł Claude Lévi-Straussa było objawieniem. A było wszak owych wyg, jak i adeptów rzemiosła wielu – różnego autoramentu i o różnorodnych w świecie akademickim przydziałach. Dla mnie z pewnością było objawieniem: olśniewającym od pierwszego z nim zetknięcia.
Fetowani przez gospodarzy z okazji Światowego Kongresu Socjologicznego 1966 roku w Evian krągłą sumką franków na zakup lektur, delegaci polscy rzucili się do księgarń; jeśli chodzi o mnie, wydałem swą część funduszu co do centyma na wszystko cokolwiek wpadło mi w ręce, a miało nazwisko Lévi-Straussa na okładce. Oczarowało mnie (zaczarowało?) każde zdanie, jakie przy pierwszym przerzucaniu kartek wpadało mi w oko. A dodam jeszcze, że w tym czasie debatowaliśmy w gronie kolegów z Katedry Socjologii Ogólnej UW oraz kilku regularnych gości z zespołów sąsiednich nad programem badawczym poświęconym antropologii społeczeństwa polskiego, a ów wielce ambitny zamiar wołał o przyswojenie nowych a odkrywczych ustaleń i propozycji socjologii strukturalnej (czy „semiotycznej”), której pionierem był Claude Lévi-Strauss. Z punktu widzenia sukcesu przygotowywanego projektu była rewolucja naukowa wielkiego antropologa prawdziwym darem z nieba, a wysnucie z niej wniosków zadaniem nieodkładalnym.
Co jednak w dziele Lévi-Straussa (wracając myślą do tamtego momentu) być mogło dla mego i mych kolegów głównym oczarowania/zaczarowania nim powodem? Ano to chyba, że z każdego niemal z przeczytanych zdań, a co najmniej z każdego paragrafu, wyzierały odpowiedzi na pytania, jakich sam nie potrafiłem dotąd ująć w słowa – a o których (z tego, co wyczytałem) dowiedziałem się, że tak mnie, jak i wielu innych „kulturologów” od dawna potrzeba ich sformułowania dręczyła: jednych jawnie, lecz znacznie liczniejszych niejako „podskórnie” – tuż przy, ale jeszcze nie ponad progiem świadomości. A i migotały z każdej prawie strony metodą antropologii strukturalnej skomponowane rozwiązania problemów, które jak dotąd bardziej przeczuwałem, niż o nich wiedziałem, że są problemami, a więc sprawami, jakie atencji, analizy i rozwiązań pilnie się domagają. Z połączenia jednego z drugim wynikało niezbicie, iż to, czego się o kulturze dotychczas nauczyłem, wypadało mi pilnie odwiedzić i przemyśleć na nowo. Po czym w znacznej części odłożyć na boczną półkę, jeśli nie odesłać wprost do lamusa. Krótko mówiąc: zaczynać trzeba było od nowa, z innego niż do niedawna startując początku.
Najgłębszym bodaj wstrząsem było dla mnie, o ile mogę na pamięci polegać, odkrycie kultury jako procesu raczej niż ciała stałego lub nastawionego na samo-stabilizację i utrwalenie (mówiąc językiem Talcotta Parsonsa, niekwestionowanego podówczas autorytetu i rządcy dusz socjologicznych, korygowanie zakłóceń i zaburzeń oraz przywracanie „równowagi”) ciała ociężałego i inertnego, otoczonego klarownymi, a pilnie strzeżonymi granicami, zatem skutecznie od „obcych” napływów odseparowanego, samowystarczalnego i wyposażonego w homeostat i wentyle bezpieczeństwa dbające o monotonne odtwarzanie normy i eliminację wszelkich od niej odstępstw oraz eksmisję obcych ciał.
Kultura jawiła się w tym obrazie jako służebna jednostajności, stabilności, niezmienności ładu i oporu wobec nacisków na zmianę: sposobem na „więcej tego samego, a odszczepieńcom wara”. Funkcjonalna spójność systemu czyniła zmianę kulturową (nie można wszak było jej zachodzenia przeoczyć ani jego banalności zaprzeczyć) zagadką, domagającą się rozsupłania z powołaniem na szczególne – rzadkie bądź wręcz wyjątkowe okoliczności. Względnie, by tak rzec, wypadkiem nadzwyczajnym. Stabilność zabezpieczona monotonią samoodtwarzania była natomiast sednem (celem, „telosem”?) społecznego istnienia. Przedstawiając założenia funkcjonalizmu strukturalnego, Parsons wyartykułował (co jako pierwszy zauważył Ralf Dahrendorf) utopię sterującą intencjami i strategiami „solidnej nowoczesności”, w której bezruch (kres zmian) był celem ruchu, jak też i znamieniem definiującym stan doskonały: ideał, do którego jedyny ruch przez system tolerowany zmierzał. Utopię – a więc stan rzeczy (w odróżnieniu od stanu ducha) nigdzie jeszcze nie osiągnięty, nigdzie w rzeczywistości społecznej do odnalezienia, a pewnie i nigdy nieosiągalny. Lévi-Strauss postawił wizję kultury Talcotta Parsonsa z głowy na nogi – co przypominało wyczyn, jaki paradygmatyczna rewolucja Karola Marksa dokonała z dialektyką Hegla.
I jeśli raz jeszcze zaufać mam pamięci, to przypominam sobie, iż odebrałem dzieło Lévi-Straussa jako – w pojmowaniu kultury, a zatem i w studiach nad nią – przejście od utopii do praktyki; a konkretniej i bardziej do rzeczy, od „struktury” do „strukturyzacji”. Obsesyjny, kompulsywny pęd do strukturyzacji (porządkowania, ładotwórstwa, racjonalizowania) ludzkiego sposobu bycia-w-świecie jawił mi się odtąd jako sposób bycia zjawisk kulturowych – a jakość ta nie czyniła kultury homeostatem czy utrwalaczem „systemu”, lecz wręcz przeciwnie: narzędziem nieustannie, nieodstępnie, natrętnie i nieuleczalnie dynamizującym ludzką kondycję. Pytanie, czym zajmuje się kultura, gdy nie strukturyzuje, brzmiało dla mnie odtąd, i brzmi do dzisiaj, jak równie paradoksalne zapytania „co robi wiatr, gdy nie wieje” lub „co robi rzeka, gdy nie płynie”. Dodałem później do tych dwu przykładów bytów, których bycie mieści się bez reszty w ruchu i we wprawianiu w ruch, również kwestię what does modernity, when it doesn’t modernize. Nie było przecież przypadkiem, że pojęcie „kultury” weszło do pospolitego języka nie prędzej niż w trzeciej ćwierci osiemnastego stulecia.
Jak dowiedziałem się z Lévi-Straussa antropologicznych zastosowań lingwistyki Ferdynanda de Saussure’a (a potem od tropicieli ich konsekwencji, szczególnie Mary Douglas i Edmunda Leacha), szczególnym rodzajem posunięć, jakimi posługuje się kultura, są integracja i separacja, łączenie i rozłączanie, zestawianie i przeciwstawianie. To z tych posunięć wyłaniają się i powstają znaczenia – z racji swej proweniencji chwiejne i niestabilne, zmienne i płynne. Umberto Eco, jeden z najbardziej płodnych i wszechstronnych wychowanków strukturalistycznej szkoły, określi przyjęty przez siebie (a w znacznej części przez siebie stworzony) zawód mianem „semiologa”, który zajmuje się czymś, co z kolei określi jako umiejętność identyfikacji przekazów w tym, co mogłoby się uznać za zwykłe gesty, i dopatrzenia się znaków tam, gdzie byłoby łatwiej dostrzegać tylko przedmioty. Znaki są w nieustającym ruchu: nabierają znaczeń, roznoszą je i przekazują w relacjach, w jakie wchodzą z innymi znakami. A dodam, że – idąc za de Saussure’em – Lévi-Strauss przepoławia znak na dwa składniki względnie wobec siebie autonomiczne: le signifiant (to, co oznacza) i le signifié (to, co oznaczone) – ze sobą nawzajem ani wyłącznie, ani raz na zawsze nie skojarzone i zdolne do samodzielnego, niezależnego od „partnera” poruszania się. Ta okoliczność dodaje jeszcze kulturze dynamizmu oraz iście kalejdoskopowej zmienności – i to szczodrze. Roi się w kulturze od reliktów w postaci les signifiants –„zombich”, czyli takich, których dawne odnośniki zginęły z pola widzenia lub wypadły z użytku, a i pełno w niej świeżo ukutych oznaczników, szukających dopiero odniesień i zajętych nawiązywaniem relacji z obiektami już wcześniej w polu semantycznym goszczącymi. Języki (za wyjątkiem języków sztucznych, produkowanych na użytek nauk żywotnie zainteresowanych jednoznacznością swych terminów) są zatem (z konieczności, jak podkreśla Leach) organicznie obciążone nadmiarem słownictwa – bez którego jednak, w trosce o wywiązanie się ze swej funkcji komunikacyjnej, obejść się nie mogą; znaczenia znaków wykluwają się w przestrzeni, by tak rzec, „międzyznakowej” – w obszarach ich bliskoznaczności i ich wzajemnych opozycji.
Przedstawiłem tu szczupłą garść tylko przykładów inspiracji, w jakie obfituje dokonany pół wieku temu przez Lévi-Straussa transfer pojęcia kultury ze strefy bytów do kategorii procesów. Wiele z nich osiedliło się w praktykach kulturologów na tyle mocno, że ich związek ze szkołą strukturalistów zatarł się w pamięci, emocje towarzyszące rewolucji intelektualnej, którą zwiastowały, zdążyły ostygnąć, a po odkrywczych i szokujących efektach, jakimi cechowały się w czasie komponowania oddawanej dziś w ręce czytelników książki, wątłe tylko pozostały ślady. Innym znów nie udało się dołączyć do kanonu kulturoznawstwa – co nie znaczy jednak, iż moc inspirowania utraciły lub że wyrok ich nieposiadania wyniesiony przez sąd historii rewizji nie podlegał.
*
Książka niniejsza (z wyroku losu, jaki rewizji nie podlega) jest więc w rezultacie poniekąd dziwolągiem-anomalią, których w kronikach wydawniczych stosunkowo mało. Pierwsze jej odczytanie ma się oto odbyć pięćdziesiąt lat po jej napisaniu – kiedy to emocje towarzyszące jej komponowaniu porządnie przestygły, a okoliczności jej powstania uległy zapomnieniu lub zgoła wymknęły się kronikarzom; po takim upływie czasu od momentu pierwszego wydania następuje przy normalnym toku rzeczy drugie albo i trzecie odczytanie (albo jego nie mniej znamienny brak), pogłębiające lub rewidujące, potwierdzające bądź obalające ustalenia poprzednie. Te szczególne okoliczności sprawiły, że czytelnicy zapoznający się z książką po raz pierwszy w pół wieku po jej napisaniu znajdą w niej sporo znajomych im już z innych lektur wiadomości – ale tuszę też, że nie mniej innych, dawno wprawdzie spisanych, lecz w osiągalnych dla czytelników źródłach niedostępnych.
Fakt, że doszło do takiego rzadkiego zdarzenia, bajecznego niemal z racji jego osobliwości, zawdzięczam całkowicie i bez reszty równie co on rzadkiej dociekliwości i uporowi Dariusza Brzezińskiego, za co dozgonnie pozostanę mu wdzięczny. Skład drukarski Szkiców z teorii kultury został ukończony w 1967 roku, przeszedł korektę na początku 1968, a wkrótce potem (w ramach marcowej czystki) został zdemontowany, zaś wszystkie jego odbitki „góra” nakazała zniszczyć i – jak wierzyłem – wykonania nakazu dopilnowała (że przypomnę: wszystko to działo się w nieznanej dzisiejszym młodszym pokoleniom przed-komputerowej i przed-dyskowej epoce maszyny do pisania oraz kalki). Być może jeszcze jakiś inny egzemplarz kryje się wśród licznych skonfiskowanych mi manuskryptów, w przejętych po peerelowskiej cenzurze stertach IPN-owskich ineditów. Moją własną kopię skonfiskowali mi na granicy ubecy w mundurach celników, a wszystkie późniejsze próby odzyskania go podejmowane u kolejnych polskich władz spaliły na panewce albo pozostały bez odpowiedzi. Ostatni dostęp do tekstu miał autor pół stulecia temu.
Dr Brzeziński odnalazł w 2016 roku i wydobył z niebytu jedyny, o ile mi wiadomo, ocalały z pożogi, a przez nikogo poza autorem, redaktorami i korektorami dotąd nie wertowany, egzemplarz korekty, a prof. Raciborski, szef wydawnictwa Scholar, podjął się wydania go drukiem. To historia bardziej jak z kryminału lub gotyckiej klechdy niż (na szczęście!) ze zwyczajnej akademickiej praktyki.
—
Jest to wstęp do niewydanego w latach 60. z powodów cenzuralnych a przygotowywanego obecnie do druku przez Wydawnictwo Naukowe Scholar zbioru Szkiców z teorii kultury cenionego dziś wysoko w świecie uczonego.