Aby zyskać sławę, zdobyć nagrody i pieniądze, pisarze robią różne rzeczy. Niektórzy występują w modowych sesjach przeznaczonych dla ilustrowanych czasopism kobiecych, niektórzy reklamują mniej lub bardziej udane produkty, niektórzy tańczą z gwiazdami. Są też tacy, którzy nawet piszą książki.
Pół biedy, gdy są to teksty-wydmuszki świadome swej pustki, nie będące niczym więcej jak efektem realizacji umowy z wydawnictwem tuż przed deadlinem. Gorzej, gdy takie dzieła (i ich autorzy) roszczą sobie prawo do bycia czymś więcej. Chociaż czasem im wyższy stopień beznadziei takiej książki, tym lepiej może się bawić jej czytelnik (i krytyk).
Prześledźmy rzecz na przykładzie jednego z głośniejszych nazwisk ostatnich miesięcy – Wioletty Grzegorzewskiej. Autorka wychowała się nieopodal Częstochowy, lecz dość szybko zdążyła wyemigrować do Wielkiej Brytanii, gdzie obecnie mieszka i pisuje. Na rodzimym rynku ukazało się kilka tomików-efemeryd z jej wierszami; dopiero zbiór opowiadań Guguły wydany w mainstreamowym wydawnictwie sprawił, że jej nazwisko stało się znane szerszemu gronu odbiorców.
Fabuła Guguł obejmuje proces dorastania Wiolki – głównej bohaterki. Jest on wypełniony nie tylko różnego rodzaju somatycznymi przygodami, ale także opisem funkcjonowania w obrębie wiejskiej społeczności. Luźną kontynuację Guguł mają stanowić Stancje – nowa książka Grzegorzewskiej. Choć na tę pozycję trzeba było czekać ponad trzy lata, chyba lepiej nam się żyło, gdy jej jeszcze nie znaliśmy.
Już sam tytuł książki mówi potencjalnemu czytelnikowi niemal wszystko: Stancje – a zatem opuszczenie rodzinnego domu, by udać się na studia i wynajmować kolejne mieszkania u (zapewne) coraz dziwaczniejszych ludzi. Żadnej zachęty, żadnej tajemnicy ani mrugnięcia okiem w stronę czytelnika. Kawa na ławę i sto dziewięćdziesiąt stron zaczernionych takimi właśnie, jakże odkrywczymi sprawami.
Początek książki uważniejszemu czytelnikowi wyda się znajomy – nie tylko pod względem tematu, ale nawet formy, w jaką został ujęty. Prosta zagadka: która polska powieść wydana w ciągu ostatnich pięciu lat rozpoczyna się od podróży ohydnym środkiem transportu z jeszcze bardziej odrażającymi współtowarzyszami?
Odpowiedź nasuwa się szybko: Ciemno, prawie noc Joanny Bator.
Bohaterka książki Bator od samego początku brzydziła się każdego spotkania z osobami należącymi do niższych warstw społecznych. Grzegorzewska postanowiła zapewne, że jej dzieło nie tylko nie będzie gorsze, ale nawet spróbuje przebić powieść Bator na niemal wszystkich polach – skoro za Ciemno, prawie noc autorka otrzymała Literacką Nagrodę Nike, to może dzięki inspiracji tym nagrodzonym utworem część splendoru skapnie i na autorkę Stancji.
Spróbujmy zatem zestawić ze sobą te dwie książki, by nie popaść w gołosłowie.
Ich koncept wydaje się podobny. Bator bohaterką swojej książki uczyniła Alicję Tabor, dziennikarkę wracającą do swego rodzinnego miasteczka, by wyjaśnić wreszcie sprawy z przeszłości. Jej dane osobowe, zbieżne z autorskimi, nie są oczywiście przypadkowe, podobnie jak wykonywany zawód czy rodzinne miasto. Grzegorzewska także nie wysiliła się zbytnio przy tworzeniu personaliów swojej bohaterki, występującej na stronach książki jako Wioletta Rogala. Osią historii uczyniła powrót Wiolki (której?) do czasów studiów polonistycznych na częstochowskim uniwersytecie. Rzecz jasna takie fakty jak pochodzenie Rogali (wieś Hektary) i Grzegorzewskiej (wieś Rzeniszów-Hektary) oraz wspomniane studia na tej konkretnej uczelni również się pokrywają.
Sposób widzenia świata obydwu powieściowych bohaterek jest zadziwiająco podobny. Bator na kilku pierwszych stronach swej powieści pisze bowiem m.in. tak: „Bieda brzmi wszędzie tak samo, a jeden z jej dźwięków to wysysanie resztek z dziurawych zębów, spod byle jak zrobionych koronek, zasysanie i cmok, cmok. Siedzący obok mnie mężczyzna w grubym wełnianym swetrze zwinął papier po kanapce, cmoknął zaczepnie i spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi oczami twardymi jak chitynowe pancerzyki. Poczułam się, jakbym znów była studentką i jechała do Wałbrzycha po piątkowych zajęciach. (…)”[1].
O ile Bator podobne, dość wnikliwe i krytyczne spostrzeżenia rozciąga na kilkunastu stronach (wcześniej szkicując swoje dzieciństwo i postać siostry, która nazywała ją „Wielbłądką”), to Grzegorzewska uwija się z tym w kilku akapitach, rozpoczynając swoją książkę jakby o klasę niżej: „Strugi deszczu spływają po szybach autobusu. Zmierzch się zabawia twarzami pasażerów, zmieniając je w szare, bezkształtne ameby. Kiedy kierowca gasi światło, tłum zlewa się w jedno i przypomina zdychającego walenia. Jego cielsko napiera, puchnie, parska wiechciami szczypiorku, pietruszki i kopru, które wystają z siatek. Zapach stęchłych kufajek, wełnianych swetrów i lotionów, którymi kobiety spryskują sobie włosy, przyprawia mnie o mdłości. Siadam na walizce i wyglądam za okno, gdzie słońce znika między topolami jak wchłonięta przez taflę wody mątwa”[2].
Powyższy fragment w swej koncepcji jest niemal żywcem ściągnięty z początku powieści Bator: od opisania powrotu bohaterki do bliskiego jej kiedyś miasta środkiem komunikacji publicznej, przez dominujące podczas całej podróży obrzydzenie do innych ludzi, aż do porównań ichtiologicznych (należy pochylić głowę w zadumie nad głęboką wiedzą autorki o stworzeniach morskich, gdyż nie waha się użyć w swej prozie tak wyrafinowanych określeń jak „bezkształtne ameby”, „zdychający waleń” czy „wchłonięta przez taflę wody mątwa”; Bator poprzestała wyłącznie na opisie studentki o rybim wyglądzie). Jednak nie tylko takie zabiegi zastosowała w swej nowej książce Grzegorzewska.
Autorka lubuje się w wynajdowaniu gdzie tylko może wszelkich oznak szpetoty i wad różnego gatunku, gdyż co i rusz raczy czytelników nie tylko opisami śmierdzących kufajek, wynajmowanego zapuszczonego pokoju z grzybem na ścianie, dziekanatu cuchnącego wilgocią, starymi papierami i papierosami, rdzewiejących automatów telefonicznych czy profesora o szczurzych oczkach, który na zajęciach zabazgrał tablicę cyrylicą. Tyle w jej świecie brzydoty, a nie dotarliśmy jeszcze do dwudziestej strony!
W dalszej części Stancji pojawia się jeszcze wiele tego typu szczegółów; w pamięć zapada zwłaszcza opis bufetowej sypiącej łupieżem na kontuar albo wspomnienie Wiolki z dzieciństwa dotyczące wyczesywania gnid z jej włosów.
Im głębiej czytelnik wchodzi w tekst, tym częściej ma wrażenie, że fabuły najsłynniejszych książek sensacyjnych i thrillerów nie umywają się do pobytu typowej studentki polonistyki w Częstochowie lat 90. Dlaczego?
Wynajmowany przez Wiolkę pokój znajduje się w hotelu robotniczym, gdzie mieszkają także rosyjscy handlarze. Prowadzone przez nich biznesy są tajemnicze; dość jednak powiedzieć, że pewnej nocy dziewczyna zostaje zmuszona do natychmiastowego opuszczenia wynajmowanego przez siebie lokalu – chyłkiem, by uniknąć otaczających hotel migających świateł policyjnych radiowozów. Wiolka ucieka z (a jakże!) tajemniczym pakunkiem, który właścicielka hotelu nakazuje jej dobrze ukryć. Po wypełnieniu tej misji studentka koczuje na dworcu, gdzie (w środku ciemnej nocy) jak gdyby nigdy nic zaczepia ją oblatka ze Zgromadzenia Sióstr Serca Jezusowego i proponuje lokum. Zakonnica prowadzi ją do klasztoru zarządzanego przez matkę przełożoną pamiętającą II wojnę światową, której zdarza się pomylić czasy obecne z wojenną przeszłością. W tak prowadzonej fabule nie mogły nastąpić inne zwroty akcji: Wioletta jest łudząco podobna do Anuli, zamordowanej w nazistowskim obozie koncentracyjnym córki ksieni. W chwilach utraty kontaktu z rzeczywistością matce przełożonej na bieżące wydarzenia nakładają się traumatyczne, wojenne przeżycia, których Wiolka staje się świadkiem i główną bohaterką. Jednak żeby nie było zbyt prosto i różowo, to mimo że ksieni widzi w dziewczynie swoją zamordowaną córkę, podtruwa ją toksycznymi ziółkami. Także i z tego miejsca studentka czmycha ciemną nocą, acz z dorobionymi do bram klasztoru kluczami.
Część poświęcona pobytowi w zakonie jest o tyle osobliwa w budowie, że oprócz dość oczywistych wzmianek o żywotach świętych i innych religijnych tekstach zawiera też przetworzone i wplecione w narrację fragmenty znanych baśni. Myliłby się jednak ten, kto spodziewałby się po częstochowskiej studentce polonistyki znajomości dojrzalszych utworów; w swoje przeżycia włącza bowiem charakterystyczne, przekształcone wyimki pochodzące między innymi ze… Złotowłosej i trzech niedźwiadków.
Czego w tej książce nie ma! Oprócz podejrzanych rosyjskich „biznesmenów”, obłąkanej ksieni czy podtruwania ziołami ma miejsce także napaść dresów oraz wspólne gotowanie zupy z profesorem wykładającym na uczelni Wiolki – praktykującym joginem. Tylko w jednym, czterostronicowym rozdziałku poruszona zostaje problematyka twórczości Stefana Grabińskiego wraz z krótkim rysem biograficznym pisarza, pojawiają się opis ewakuacji restauracji McDonald’s oraz refleksje Wioletty na temat jej życia seksualnego, podsumowane uświadomieniem sobie palącej potrzeby odwiedzenia klasztoru na Jasnej Górze. Pies andaluzyjski może się schować.
Na porządku dziennym są także porównania typu: „Księżyc wybija się z ciemności i wisi nad miastem okrągły i lśniący jak sromotnik”[3] oraz opisy obyczajów współlokatorki Wiolki: „Kasia owinięta w ręcznik siedzi na materacu, opierając nogi o taboret. Obok, na podłodze, klęczy półnagi, ochlapany pianą wikary i goli dziewczynie prawą łydkę”[4].
Nędzy całości dopełniają literówki i błędy w nazwiskach autorów cytowanych książek; wszak szaleństwem jest wymaganie od studentki polonistyki, przez pewien czas pomieszkującej w klasztorze i podczytującej dzieła religijne, by zapamiętała – lub chociażby przepisała z okładki książki – nazwisko autora w bezbłędnej formie (vide: Ogród życia Henryka „Zwierzchowskiego”[5]).
Choć podobny zamysł przyświecał np. Michałowi Witkowskiemu, który stosował jakże charakterystyczne rozwiązania fabularne w książce Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej, to jednak czynił to z rozmysłem, w zabawny sposób grając formą, konwencją i mitologizując nie tak odległą przeszłość. Żadnym z tych komplementów nie można obdarzyć najnowszej książki Wioletty Grzegorzewskiej.
Na Stancje polscy czytelnicy czekali ponad trzy lata. Miejmy nadzieję, że pomysły na swoją kolejną publikację Wioletta Grzegorzewska będzie zbierać przez co najmniej drugie tyle.