Jeśli kogoś interesują architektoniczne inklinacje sędziego piłkarskiego, maison de plaisance w roli zimowiska dla nietoperzy czy patenty na gazobeton, niech biegnie czym prędzej po POW. Ja pobiegłem. Kolejny tom, tym razem poświęcony warszawskiemu Powiślu, wydany nakładem Centrum Architektury z tekstami Małgorzaty Omilanowskiej i Katarzyny Uchowicz, to rzecz jasna nie tylko rezerwuar historyczno-przestrzennych ciekawostek, do rozkoszowania się samodzielnie lub w towarzystwie, ale także wdzięczny towarzysz wędrówek po tytułowym Powiślu, towarzysz – dodajmy – niezwykle estetyczny i poznawczo wartościowy.
Zaczynamy od dania głównego, choć architektonicznych rarytasów na tym sybaryckim stole nie zabraknie. Irena Santor jest pewnie zachwycona, bo przecież – parafrazując – małe mieszkanko na Mariensztacie to jej marzenie, to jej sny. A więc Mariensztat. Ewa Kuryłowicz, we wstępie do książki, wspominając osiedle na południe od trasy WZ pisze: „socrealistyczne założenia peszące tak sztucznością, jak i skalą”[1]. Trudno mi w tym momencie przytaknąć. Jakkolwiek Mariensztacki tygiel renesansowo-klasycystyczno-modernistyczny nie kipi autentyzmem, to jednak jest w jakiś osobliwy sposób przekonujący. A w każdym razie – jak na warunki warszawskie – zaskakująco spójny. Co zaś w kwestii skali – wydaje się ona wyjątkowo kameralna; sielskie miasteczko w centrum europejskiej stolicy jest zieloną – i przejmująco niestety pustą – enklawą, po której, wśród socrealistycznych sgrafitto z kowalami i rybakami (niezawodnie przyprawiające mnie o uśmiech) wiatr targa foliowe torebki upuszczone przez nieistniejących przechodniów. I gdzie ci wszyscy mający mieć „jakiś kredens, psa, cztery krzesła, wszystko na raty”?[2] Piosenka urocza, ale nie mniej wdzięku ma w sobie mariensztacka baba z kurą.
Baba z kurą była babą z kurą dopóty, dopóki nie wyczytałem w POW, że to Przekupka, co więcej – autorstwa Barbary Zbrożyny. W tym momencie Ilustrowany atlas architektury Powiśla nabiera posmaku sensacyjnego kryminału, bo Przekupka primo voto Baba z kurą to rozkoszna zbrodnia przeciwko realizmowi, zbrodnia z nagle ujawnionym winnym. Nie jest to jednak zbrodnia doskonała – Zygmunt Stępiński z podziwu godną trzeźwością obserwacji nawoływał: „Żadna przekupka nie nosi nigdy kury dziobem do przodu, a odwrotnie”[3]. Nie można odsądzać jednak Zbrożyny od artystycznej czci i estetycznej wiary, młoda studentka (był to rok 1949) wykonała zlecony jej, dość jednak niewdzięczny, temat z wyczuciem smaku, którego nie przesłoni nawet hipertrofia dłoni i ogólny gigantyzm niewiasty o twarzy, w której znać pewne, może cokolwiek odległe, echa gotyckich „pięknych Madonn” jakby połączone na fizjologicznej loterii z górnikiem. Mimo ewidentnych niedociągnięć, statua wpisuje się harmonijnie w Mariensztat, stanowiąc monumentalny choć niemy ersatz handlowego rejwachu, którego w tej postapokaliptycznej pustce nie uświadczysz.
Wodzeni rzeczową narracją atlasu, przesuwamy się na południe, zaglądając między innymi do klasycystycznych Łazienek Teodozji Kropiwnickiej o proporcjach kluski śląskiej i portyku godnego powielenia w operowej scenografii do Eugeniusza Oniegina; do siedmiokondygnacyjnego domu sióstr urszulanek reprezentującego – godnie zresztą – purystyczny – „graficzny” funkcjonalizm Wacława Wekera z pierwszej połowy lat trzydziestych, rozkochany w regularnych rytmach, gładkich płaszczyznach i streamline’owych balkonach; na osłodę tym, którzy jednak nie podzielają zdania Loosa, grzmiącego, że ornament to zbrodnia, pozostaje wiadukt im. Stanisława Markiewicza przy ulicy Karowej. I tu pozwolę sobie naszą wycieczkę na chwilę zatrzymać.
Warszawa – jako marsowy pan Wars w towarzystwie wenusjańskiej pani Sawy – przedstawiona jako miasto sztuki, nauki, handlu i przemysłu. Wizja piękna, optymistyczna, utopijna – chciałoby się rzec. Woydyga – autor dekoracji rzeźbiarskiej – wywiązał się z zadania znakomicie. Nad koncepcją artystyczną wiaduktu czuwał niezmordowany Stefan Szyller, autor między innymi gmachu Zachęty, przyczółków Mostu Poniatowskiego czy stołecznej politechniki, z rajzbretu obrotnego absolwenta petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych schodziły projekty bynajmniej nie stroniące od ornamentalnych szaleństw; skłonności tej dał upust także w przypadku, wznoszonego w latach 1903-1905, wiaduktu przy Karowej. Kto wie, może to właśnie dzięki temu piaskowcowe girlandy, maski i alegorie są z taką lubością wykorzystywane jako plan filmowy polskich komedii romantycznych. Niewzruszeni Wars i Sawa są świadkami rozdzierających scen rozstań, miłosnych deklaracji i łzawych powrotów. A w tle – słońce zachodzi nad wieżowcami.
Oczywiście tego typu wynurzeń w POW nie znajdziemy. Autorki z chirurgiczną precyzją dozują nam najniezbędniejsze informacje, które, niewątpliwie, pozwalają wnikliwiej patrzeć. Ilustrowany atlas nie jest – bo i nie to jest jego celem – wyczerpującym opracowaniem, nie jest anegdociarskim zbiorem bajd czy malowniczych legend. Mógłby ewentualnie być dobrym punktem wyjścia, by je tworzyć. Głównym bohaterem POW jest, rzecz jasna, przestrzeń – założenia urbanistyczne, architektura, zieleń miejska czy pojedynczy pomnik. Może trochę brakuje w tym ludzi. Wkładamy zatem między kartki atlasu – bardzo zresztą przyjemne w dotyku – zakładkę.
Pani Irena Paprocka stoi na balkonie, z którego rozpościera się widok na rozsłonecznioną ulicę Rozbrat. Bohaterka jednej z opowieści Magdaleny Stopy[4] zna neoklasycystyczny dom pracowników Instytucji Przemysłu Cukrowniczego jak własną kieszeń. Urodziła się tu i spędziła niemal całe swoje dotychczasowe życie. Pamięta włączenie kamienicy do dzielnicy niemieckiej, mus oddania mieszkania folksdojczowi z psem, front zawalony podczas powstania i dziury po kulach, które widoczne były w ścianach jeszcze kilkadziesiąt lat po wojnie. Pamięta także hełmy na narożnych pseudo-wieżach. Hełmy o których niegdysiejszym istnieniu wspominają także autorki POW. W tym przypadku jednak emocjonalna – i pełna intymności – relacja Ireny Paprockiej z Ostańców. Kamienic warszawskich i ich mieszkańców wydaje się o wiele bardziej frapująca niż formalna enumeracja dat, nazwisk i ilości kondygnacji. Do kolumny z plusami książki wydanej przez Centrum Architektury dopisujemy za to kolejny atut: szata graficzna. Choć fotografiom Jana Brykczyńskiego z Ostańców także niczego zarzucić nie można.
Szata graficzna. Rarytas – chce się rzecz z westchnieniem, nawet kosztem posądzenia o rozegzaltowanie. Magdalena Piwowar – autorka koncepcji i projektu – przemyślała niemal wszystko. Począwszy od atramentowo granatowej okładki ze złotymi literami i mostem Świętokrzyskim (wyglądającym jak intrygujący ornament z odwróconego kamertonu w glorii promienistej), poprzez wklejki, ilustracje (którymi pozachwycam się obszerniej, ale to za moment) aż po kod kreskowy, będący koniecznym znakiem naszych merkantylnych czasów, szpecącym niejedną książkę, który jednak tym razem… da się odkleić! Chapeau bas.
Ale! Ale w tej beczce graficznego miodu jest i łyżka dziegciu – piętą achillesową książki są marginesy. Niestety, zbyt wąskie. Tłumaczyć to sobie można koniecznością pozostawienia możliwie jak najobszerniejszego pola do popisu ilustratorom: Maciejowi Drążkiewiczowi, Łukaszowi Gadomskiemu i Mateuszowi Gryźle, którzy to trzej muszkieterowie ilustracji, wykonali – mówiąc krótko – kawał ładnej roboty.
Ilustracje utrzymane są w odcieniach szarości, niekiedy przedstawiają obiekt frontalnie, dając niemal wrażenie lawowanego tuszem projektu architektonicznego, innym znów razem w perspektywie lub wyobrażają jedynie wybrany detal. Jedno pozostaje niezmienne – pewny rysunek, celny i rzeczowy – zupełnie jak noty o obiektach.
Zawsze, w przypadku przewodników czy „ilustrowanych atlasów architektury”, nie może zabraknąć pytania tyleż zasadnego, co nudnego: dlaczego akurat te obiekty? Odpowiedź wydaje się prosta. Wystarczy spojrzeć na mapę – kolejny plus do pęczniejącej już kolumny aprobat – zamieszczoną w tomie. Architektoniczni bohaterowie tomu rozlokowani są w miarę równomiernie od Myśliwieckiej na południu, aż po Mariensztat na północy. Niemniej, klucz topograficzny nie był jedynym kryterium – obok obiektów poprzemysłowych, których przecież na Powiślu nie brakowało nigdy, aż po sentymentalne ogrody, których teraz nieco brakuje, od Mostu Świętokrzyskiego po pałacyk Symonowiczów. Tak więc pokazano rozmaite funkcje reprezentowane przez obiekty powstające na przestrzeni wieków. Niestety, zniszczenia (nie tylko zresztą wojenne) sprawiły, że nie jest dziś możliwe czytanie dziejów Powiśla od ich zarania wyłącznie z budynków, z następstw artystycznych form i pełnionych przez obiekty funkcji. Architektoniczną chiromancję zastąpić musimy zawierzeniu źródłom historycznym.
Wspomniałem pałacyk, lub – by nie urazić dumy dawnych właścicieli – pałac (de) Symonowiczów. Ormiański handlarz winem musiał mieć smykałkę do obrotu trunkami, bo doczekał się nobilitacji, po czym osiadł na Powiślu, w późnobarokowej rezydencji. Posiadłość zmieniała właścicieli, jednym z nich był posiadacz Fabryk Płodów Chemicznych, co – przyznać trzeba – brzmi cokolwiek podejrzanie. W międzywojniu zaaranżowano tu dom schadzek. Tadeusz S. Jaroszewski, w swojej Księdze pałaców Warszawy[5] wydanej w 1985 roku poszedł krok dalej, podając – z asekuracyjnym powątpiewaniem – że w pałacu tym spotykał się potajemnie bohater niezliczonych romansów i nieskończenie wielu legend książę Józef Poniatowski z niejaką „piękną Anusią z Powiśla”. W POW nie ma miejsca na „piękne Anusie”, co chciałbym interpretować jako wyraz przekonania, że architektura sama w sobie jest dostatecznie fascynująca, że obroni się bez anegdotycznych kwiatków na historycznym kożuchu.
POW ma – mówiąc niezbyt ładnie – olbrzymi potencjał popularyzatorski. Książka jest tak ładna, że chce sią ją mieć w ręku, idąc przez dzielnicę. Oczywiście, uzbroić się trzeba w świadomość, że czasem rzeczywistość pełna osypujących się tynków, plastikowych okien o dowolnych konfiguracjach szprosów, a także inne przejawy bezpańskości lub buńczucznego sobiepaństwa okażą się o wiele mniej atrakcyjne wizualnie (a czasem i dla innych zmysłów) niż zamieszczona w tomie ilustracja.
A teraz przejdźmy do pieniędzy. Temat plugawy, ale poruszyć go trzeba: książka jest zbyt droga. Staranność wydania, merytoryczność opisów, dbałość o detal i materiał – można by wyliczać i wyliczać, ale czterdzieści pięć złotych to dla niektórych cena zaporowa, a biorąc pod uwagę fakt, jak późno wydawnicze nowości docierają do miejskich bibliotek (trzeba oddać sprawiedliwość – są chlubne wyjątki!), nie należy prędko się spodziewać, że zobaczymy POW na półce „nowości w naszej bibliotece”. A nawet, kiedy tam się znajdzie, szczęśliwym zbiegiem budżetowych okoliczności, pewnie prędko zostanie zgarnięta przez kogoś, kto właśnie odkrył w sobie przemożną chęć eksplorowania Powiśla, bo POW to książka kusicielka, której – moim i wielu innych zdaniem – warto ulec.
„POW oznacza (…) nie tylko nazwę dzielnicy, lecz także powidoki po tym, co było, a przewodnik ma pomóc w odkrywaniu złożonego charakteru tego fascynującego miejsca” – jakkolwiek trąci to nieszkodliwą emfazą, przyznać trzeba, że takich powiślańskich powidoków pojawia się wiele. Mnie najbardziej podziałała na wyobraźnię informacja o siedmiopokojowym apartamencie Mieczysławy Ćwiklińskiej ulokowanym w skrajnie funkcjonalistycznym budynku projektu Wacława Wekera. Informacja o tyle szokująca, że kiedy odgrzebię z czeluści pamięci przedwojenną fotografię pierwszej matrony polskiej kinematografii, wykonaną w jej mieszkaniu, to uderza mnie, obok zadziornego uśmiechu filuternej gwiazdy, widok wnętrza, przypominającego magazyn seryjnego złodzieja, autora włamań do wszystkich warszawskich antykwariatów. Obok ludwikowskich foteli i intarsjowanych komód kapiących złoconymi aplikacjami, orientalne kobierce, secesyjne amfory, wisi jakiś pewnie Żmurko czy Tade Styka, wszystko jak baśń z tysiąca i jednego snu kustosza kunstkamery.
Który to budynek – nie zdradzę. Zdradzi POW.
Może jeszcze jeden trop. Ulica Czerwonego Krzyża 6. Wytworna, trójskrzydłowa kamienica z otwartym podwórkiem, oszczędnie dozowanym ornamentem i owalnym oknem klatki schodowej – zupełnie jak przy ulicy Karasia. Po uważniejszych oględzinach, atrybucja nie może dziwić: projekt wykonał tandem Józef Napoleon Czerwiński i Wacław Heppen. Mimo że z dawnej Warszawy pozostało niewiele, popisowe pozycje z dossier obu panów do dziś możemy podziwiać przy Hożej róg Poznańskiej, przy Bagateli lub w alejach Jerozolimskich. Nie bali się ogromnej skali, projektowali śmiało pięcio- lub sześciopiętrowe eklektyczne gmaszyska pełne luksusowych apartamentów. Realizacja z Powiśla powstała w latach 1926-1928, czyli w czasie, kiedy neobarok bywał już raczej synonimem pompierstwa, a ornamentalna rozpusta szła – w opinii wielu – za rękę z bezguściem.
Bezpretensjonalnie piękna, syntetyczna opowieść o przestrzeni. Trudno skończyć o tej książce pisać, bo to nie sztampowy przewodnik, rekomendujący, utartym zwyczajem, turystyczne szlagiery; autorzy POW nie bali się poświęcić uwagi „ślimakom” mostu Łazienkowskiego, wątpliwej urody, ale niekwestionowanej ważności Gimnazjum im. Stefana Batorego z naczółkami rodem z pałacu w Otwocku, czy stacji transformatorowej. Być może to krok milowy w stronę wydobycia Powiśla z powszechnego skojarzenia z Piaskarzami Gierymskiego i wszystkimi tego obrazu społeczno-estetycznym implikacjami. Powiśle ma historię, ale ma też współczesność, ma architekturę zachwycająco dobrą, ale nie zabrakło też budowlanych kuriozów. POW to dobry punkt wyjścia – do dalszych poszukiwań w opracowaniach szczegółowych lub po prostu – na ciekawy spacer.
- Fragment wstępu do książki autorstwa Ewy Kuryłowicz.↵
- Irena Santor, Małe mieszkanko na Mariensztacie, fragm. Tekstu piosenki.↵
- Małgorzata Omilanowska, Katarzyna Uchowicz, POW, Centrum Architektury, Warszawa 2017.↵
- Magdalena Stopa, Jan Brykczyński, Ostańce. Kamienice warszawskie i ich mieszkańcy, tom 1, Dom Spotkań z Historią, Warszawa 2013.↵
- Tadeusz S. Jaroszewski, Księga pałaców Warszawy, Warszawa 1985.↵