Czterdziesta trzecia edycja Bielskiej Jesieni, najbardziej prestiżowego konkursu malarstwa w Polsce. Prawie sześćdziesiąt lat żywej tradycji, składające się z wybitnych artystów i szanowanych historyków sztuki, jury; piękna przestrzeń BWA w Bielsku-Białej, kilkanaście znaczących patronów medialnych z art worldu, wysokie nagrody, tysiące nadesłanych prac, kilkuset artystów marzących o karierze Sasnala. Jednym słowem – wydarzenie o ogromnym potencjale i zapleczu instytucjonalnym. Co zatem mogło pójść nie tak? Dlaczego wystawa przybrała tak karykaturalną formę?
Konkurs od dłuższego czasu budził duże kontrowersje w świecie sztuki. Od kilku lat biennale Bielska Jesień ma formułę otwartą, obok więc studentów i absolwentów akademii, do konkursu stają ich profesorowie oraz artyści nieprofesjonalni. Podczas pierwszego etapu konkursu, komisja (w składzie: dyrektorka Zachęty Hanna Wróblewska, artyści – Jerzy Kosałka i Jerzy Truszkowski – historyk sztuki Ryszard Ziarkiewicz i dyrektorka Galerii Bielskiej, Agata Smalcerz) dokonała wstępnej selekcji prac na podstawie przysłanych reprodukcji. W tym roku, jak chwalą się organizatorzy, była ich rekordowa ilość. Na tym etapie odpadło wiele obrazów, których walorów formalnych nie oddawały fotografie.
Kolejny etap to oglądanie obrazów na żywo. Niestety i tym razem komisja zawiodła, bowiem nie odrzuciła ani jednej pracy. I to prawdopodobnie stało się źródłem wszystkich problemów. Galeria BWA nie była w stanie pomieścić takiej ilości płócien w swojej głównej siedzibie, dlatego część wystawy została przeniesiona do pobliskiej Willi Sixta, co samo w sobie jest ciekawym gestem wyjścia poza ramy instytucji. Ekspozycja prac pozostawiała jednak wiele do życzenia – w obu budynkach prace powieszono bardzo gęsto, bez „oddechu” i bez pomysłu. Widz czuł się przytłoczony tym nagromadzeniem barw i stylistyk. Gorsze ekspozycje widywałam tylko na akademiach podczas przeglądów końcoworocznych.
Wiadomość o Grand Prix Bielskiej Jesieni, jak zawsze, do ostatniej chwili utrzymywana była w tajemnicy, a organizatorom zależało na zaskoczeniu widowni. Niespodzianka na pewno się udała. Nazwisko Sebastiana Kroka nie mówiło nic, nie zapadło mi w pamięć ani przy oglądaniu wystawy, ani katalogu w internecie. Obrazy Kroka od początku wydawały się ckliwe, źle narysowane i kiczowate. Tę kategorię rozumiem tutaj za Milanem Kunderą: „Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, dzieci biegnące po trawniku! Druga łza mówi: jakie to piękne, wzruszać się wraz z całą ludzkością dziećmi biegnącymi po trawniku!”. Kicz zawsze wzbudza proste, jednoznaczne emocje. Przecież wszyscy wzruszamy się obrazem biednego syryjskiego chłopca czy dziecka przytulającego się do nogi matki. Niestety nie ja. Czuję się raczej obrażona tak infantylnym potraktowaniem tematu. Nie lubię, kiedy sztuka mówi do mnie wprost, nie zostawia miejsca na interpretację czy dopowiedzenia. Walorem obrazów Kroka miała być także nietypowa forma – pokrzywione, „zdekonstruowane” blejtramy, a zamiast płócien stare prześcieradła, pokryte okropną, błyszczącą farbą.
Czarę goryczy przelały zestawienia prac Sebastiana Kroka z fotografiami z banku zdjęć, na których „wzorował się” artysta[1]. W zasadzie cała kompozycja nagrodzonego obrazu pt. Welcome została przerysowana z reportażowej fotografii. Oczywiście nie potępiam wspomagania się zdjęciami, nie wymagam też precyzji i mistrzostwa wykonania. Postmodernistyczne podejście do sztuki zakłada, że wszystkie formy zawłaszczania (appropriation art) są dopuszczalne. Wymagam jednak od artysty twórczego przetworzenia, przedstawienia swojej wizji, cytowania w jakimś konkretnym celu. W pracach Kroka nie znajduję ani pastiszu, ani remiksu, ani parodii, ani żadnej z innych form twórczego wykorzystania cudzego dzieła. Te obrazy to wstyd dla artysty, instytucji jaką reprezentuje, jego znamienitego profesora, Leona Tarasewicza, a przede wszystkim dla jury Bielskiej Jesieni.
Co do pozostałych nagród i wyróżnień także mam liczne zastrzeżenia. Niestety nie odnajduję indywidualnej wizji oraz mistrzowskiego warsztatu w pracach Aleksandry Bujnowskiej. Nie przekonują mnie także hiperrealistyczne obrazy Joanny Kaucz, które podejmują rzekomo aktualną tematykę militaryzmu. Natomiast obrazy wyróżnionej Katarzyny Kukuły są dekoracyjne w możliwie pejoratywnym znaczeniu tego słowa. Na pewno nie można nazwać ich „feministycznymi” (jak chciało wielu), ponieważ nie ma w nich żadnego aspektu krytycznego; to w zasadzie kolorowe, wyuzdane akty służące czysto wzrokowej przyjemności. Trudno jest mi się odnieść do wyróżnienia artystki nieprofesjonalnej, Jolanty Starychy, i jej cyklu Afryka a świat. Dobro? Byt?. Jedyne słowo, jakie przychodzi mi na myśl to „naiwność”, zwłaszcza w sposobie ujęcia tematu. Zgaduję, że jurorom zależało w tym przypadku na podkreśleniu otwartej formuły konkursu oraz docenieniu właśnie szczerego prymitywizmu.
Spośród wyróżnionych, moją uwagę przyciągnęło dwóch artystów – Radek Szlęzak oraz Marek Rachwalik. Pierwszy w najnowszym cyklu obrazów, z którego jeden został pokazany podczas Bielskiej Jesieni (resztę można było oglądać równocześnie na indywidualnej wystawie artysty w Galerii Szara Kamienica w Krakowie), odnosi się do zagadnienia ikonoklazmu, który być może ma swój początek w uczuciu awersji i niepokoju, jakie wywołuje oglądanie obrazów cudzych twarzy. Praca Bez tytułu Szlęzaka pokazuje akt niszczenia rzeźb buddyjskich przez radykalnych wyznawców islamu na Bliskim Wschodzie. Artysta w obrazie umieścił komiksowy napis, który w wolnym tłumaczeniu mógłby brzmieć: „Intelektualny niepokój obrazów. W stresie”. Jeżeli chodzi zaś o niewielkie obrazy Marka Rachwalika, sytuują się one na granicy dziwnego, insiderskiego poczucia humoru maniaków muzyki metalowej oraz postinternetowej estetyki mashupu. Rozpoznajemy tu postacie z instagramowych emotikonek i popularnych gifów, pojawia się także motyw malowanej opony, który nawiązuje do wiejskiego sposobu dekorowania ogródków, a wszystko to zawieszone na pastelowym tle.
Nie mam także wątpliwości co do drugiej nagrody dla Karoliny Jabłońskiej ̶ artystki związanej z Krakowem i doktorantki na ASP ̶ prowadzącej niezależny art space, Galerię Potencja. Jej prace konsekwentnie rozwijają wypracowaną stylistykę i tematykę. Obrazy Jabłońskiej zapełniają płasko malowane postacie kobiet, jej wyimaginowane alter ego. Repertuar tematów można nazwać surrealistyczno-onirycznym, inspiracją stają się marzenia senne, popkultura z horrorami klasy C, malarstwo prymitywów czy baśnie. Na obrazach prezentowanych w bielskiej BWA widzimy zapłakaną kobietę jedzącą błoto, przeskalowane, plujące na siebie usta, martwe dziewczęce ciało ciągnięte przez ręce niezidentyfikowanego osobnika, a wszystko malowane niezwykle płasko, dekoracyjnie, z wykorzystaniem ciepłych kolorów i zdeformowanych, uproszczonych, obłych kształtów.
Należy oddać sprawiedliwość także wielu innym interesującym artystom, którzy pokazali swoje prace na Bielskiej Jesieni. Wyróżnienie redakcji Magazynu O.pl przypadło w udziale Emilii Kinie z krakowskiej Galerii Henryk. Jej prace prezentowane w bielskim BWA to formowane, monochromatyczne, zwykle białe lub czarne, obrazy, które można sytuować pomiędzy medium malarstwa, rzeźby i instalacji. Artystkę interesuje motyw kurtyny, którą w dawnych czasach przykrywane były dzieła lub które często malowane były przez m.in. renesansowych niderlandzkich artystów. Z jednej strony prace Kiny są bardzo formalistyczne, skupione na materialności obrazu, z drugiej odnoszą się do historii sztuki, wprowadzając konceptualną metanarrację.
Głównym tematem dyskusji podczas tej edycji Bielskiej Jesieni było rozróżnienie między „Malarstwem a malarstwem”. BWA w Bielsku szczyci się ciekawymi wystawami kuratorskimi, które pokazują tzw. „malarstwo rozszerzone”, wychodzące poza swoje konwencjonalne i fizyczne ramy. Wystawy eksplorowały m.in. kategorię „malarskości”, którą można odnosić do prac wideo czy współcześnie powstających instalacji mających swój początek w dekonstrukcji tradycyjnego malarstwa. Niestety te tendencje nie były szeroko reprezentowane na wystawie Bielskiej Jesieni. Większość prac stanowiły kolorowe figuracje na płótnie, choć i na tym tle pozytywnie wyróżniały się obrazy-obiekty Kamila Stańczaka. Artysta zaprezentował m.in. Pejzaże obrotowe – monochromatyczne, małoformatowe kompozycje z czerwoną kropką pośrodku, które można wprawić w ruch, w taki sposób, że przedstawiony pejzaż rozmazuje się i widoczny pozostaje tylko kolorowy akcent; inną pracą artysty jest instalacja Obrazy do wyciągania, która także jest zaproszeniem widza do podjęcia gry, interakcji z obiektem.
Podobnie niedoreprezentowane było na wystawie malarstwo abstrakcyjne, które jak ktoś trafnie zauważył, stanowiło 10% wszystkich prac. Oczywiście kojarzy się to z sytuacją, kiedy w 1960 roku KC PZPR opowiedziało się po stronie sztuki „społecznie zaangażowanej” zalecając, by dzieła abstrakcyjne traktować jako „zagadnienia marginesowe”, stanowiące nie więcej niż 15%. Tutaj nie była to jednak odgórna decyzja jury. Okazuje się, że czyste malarstwo abstrakcyjnie jest w odwrocie, i że nie znajduje się ono w polu zainteresowania młodych polskich twórców. To zadziwiające, szczególnie, że na europejskich targach sztuki króluje formalistyczne, minimalistyczne, czasami nazywane zombie formalizmem malarstwo spod znaku Natalii Załuskiej. Podczas Bielskiej Jesieni piękną abstrakcyjną kompozycję, wykonaną z niesamowitym wyczuciem koloru i formy pokazała zresztą galeryjna koleżanka Załuskiej – Zuza Ziółkowska/Hercberg.
Czy Bielska Jesień obrazuje kondycję polskiej młodej sceny artystycznej? Nie chciałabym stawiać tak drastycznej diagnozy. Tegoroczna wystawa to zbiór obrazów wtórnych, akademickich, dekoracyjnych czy nudnie narracyjnych, które nazywam tytułową „kolorozą”. Przyznanie nagrody Grand Prix Sebastianowi Krokowi udowodniło, że nie warto być oryginalnym i po prostu fair, że w sztuce, jak i w innych dziedzinach, wystarczy wybrać drogę na skróty, wbić się w odpowiedni trend, zagrać na konkretnych politycznych emocjach. Jury nie przekonało mnie uzasadnieniami swoich werdyktów. Sposób, w jaki dyskutowano na temat prezentowanych i nagradzanych prac podczas specjalnie zorganizowanego oprowadzania, przejawiał raczej ignorancję, powierzchowność i brak głębszej analizy twórczości poszczególnych artystów. Sytuacji nie polepszało powtarzanie frazesów o „wieloletniej tradycji”, „wysokim poziomie” czy „egalitarności” konkursu. Niesmak pozostał.
- www.fromtheartworld.blogspot.com/2017/11/malarstwo-a-malarstwo-bielska-jesien-po-raz-trzeci.html↵
4 comments
Trudno nie docenić jak dużo pracy włożyli w wystawę jej organizatorzy. Szczególną pochwałę należałoby skierować tutaj w stronę autora samej jej aranżacji: Krzysztofa Morcinka. Wystawa ta zawiera bardzo dużą ilość obrazów. Umieszczenie ich więc w sposób czytelny było sporym wyzwaniem. Sprostano mu jednak w sposób więcej niż zadowalający. Na uwagę zasługuje fakt, że ekspozycja została zaaranżowana zręcznie, a obrazy oświetlone są doskonale i równo. Przejście przez kilka sal daje przyjemne wrażenie różnorodności oraz ciekawych i celowych zestawień. W pełni pozwala docenić walory prezentowanych obrazów. Te same walory, nie tylko wizualne, dotyczą również wydanego katalogu: na uwagę zasługuje jego profesjonalizm i estetyka. Wszystko to zapewne jest efektem pracy kuratorki wystawy : Grażyny Cybulskiej.
Drugą zaletą wystawy jest jej zawartość kontekstualna. Wystawa jest wynikiem pracy jury co do selekcji i niewątpliwie trudnego wyboru. I trzeba docenić, że poświęcając jej tak dużo miejsca organizatorzy umożliwili prezentację wielu twórcom. W przeciwieństwie do lat poprzednich wystawa ma charakter bardziej demokratyczny. Prezentacja wydaje się być zdominowana co do treści w dyskursy malarstwa zaangażowanego (feminizm, ekologia, działania prospołeczne i polityczne). Przez to staje się wiarygodnym odbiciem obecnych nastrojów życia społecznego , jego wszechobecnej natrętnej ideologizacji i czyni ją tym samym bardzo znaczącym wydarzeniem w polskiej sztuce współczesnej.
>Prezentacja wydaje się być zdominowana co do treści w dyskursy malarstwa zaangażowanego (feminizm, ekologia, działania prospołeczne i polityczne).
przestańmy sobie robić żarty z zaangażowania w sztuce. Oddzielmy to, co naskórkowe i populistyczne od realnego zaangażowania, którego w tej edycji Bielskiej Jesieni po prostu nie było.
Było za to sporo działań rzekomych, pustych i bazujących na banale. Zwieńczeniem tego trendu było niesławne Grand Prix Kroka.
“czyni ją tym samym bardzo znaczącym wydarzeniem w polskiej sztuce współczesnej” – to słowa jak z komunikatu prasowego. Za lat kilknaście albo kilkadzisiąt będzie można ocenić, jakie to było faktycznie wydarzenie. Teraz, po raz kolejny, można mówić o pomyłkach jury w przyznawaniu nagród. To już pewnik.
Już kilka lat temu zastanawiałem się, czy nie otworzyć biura projektowania nagrodzonych w takich konkursach. Dosyć łatwo z dystansu wbić się w tendencje. To wbijanie według mnie jest pozaartystyczne i nie podoba mi się. Na szczęście to nie jest reguła i czasem trafi się ktoś ciekawy. Wolałbym, gdyby jury było jednak z innej beczki, żeby nie było wątpliwości co do mądrości prac i ich warsztatu. Rozważanie amator/zawodowiec nie powinno być tematem rozważań, jedno nie wyklucza drugiego i odwrotnie.
Comments are closed.