Prawie 400 prac 22 ilustratorów i ilustratorek, wydrukowanych na ponad 300 stronach. Tak w liczbach prezentuje się, przygotowana przez Patryka Mogilnickiego i opublikowana przez Wydawnictwo Karakter, książka Nie ma się co obrażać. Nowa polska ilustracja. Album odsyła nas do warsztatu pracy ‒ zdaniem pomysłodawcy/autora ‒ najciekawszych, czynnie działających plastyków i plastyczek. Wbrew przekornej sugestii tytułu, polscy ilustratorzy wcale nie unoszą się gniewem. Wolą napędzać dzikie tętno naszej rodzimej ilustracji. A ta, w istocie, potrafi zachwycić!
Pomysł na książkę ujmuje prostotą. Zamiast niepotrzebnie teoretyzować, Mogilnicki przeprowadza przejrzysty kwestionariusz, a poruszane przez niego ‒ lekko modyfikowane w poszczególnych przypadkach ‒ zagadnienia, dotyczą m.in. procesu formacji, wpływów artystycznych i życiowych, stylu oraz miejsca pracy; w końcu – jej wad, absurdów i zalet. Odpowiedzi na powyższe pytania najczęściej sklejają się w pewien biograficzny schemat. Najpierw jest to rysowanie od maleńkości, otwierające głowę na miszmasz inspiracji. Następnie ‒ próby wybicia się na twórczą niepodległość. Częstą koniecznością jest uchwycenie się czyjejś pomocnej dłoni. Dalej mamy pierwsze sukcesy i współpracę z instytucjami. Dla wielu artystów wartością okazuje się wypracowanie wysokiej etyki pracy i umiejętności słuchania tych, których słuchać warto. Metoda niektórych to próby i błędy, czasem przeczucie, a zdarza się, że przypadek. Bohaterowie albumu talent zawdzięczają pracy, a sukces wytrwałości.
Oczywiście przesadą byłoby dostrzeganie dramaturgii w nierzadko zabawnych, często autoironicznych, kwestionariuszach. A jednak, schemat sukcesu okupionego – nie zawsze udanymi – próbami, przypomina krzepiącą opowieść z dowartościowującym upór i konsekwencję finałem. Uniwersalności tym pokawałkowanym historiom dodaje fakt, że nie patrzymy na zmanierowanych egocentryków, lecz na ludzi pracy – w równym stopniu na obdarzonych autorskim stylem artystów, co na cieszących się ze swojej pasji rzemieślników.
Mogilnicki wysyła kwestionariusz 22 wybranym przez siebie ulubieńcom… i znika. Nie drąży, nie podejmuje dyskusji, nie bryluje (już jako ilustrator i plakacista, nie redaktor, pojawia się w poświęconym sobie rozdziale). Konkretna strategia wywiadowcza – dowolnie interpretowane pytanie plus dobrowolna odpowiedź – kojarzy się zresztą z solidnym rzemiosłem ilustratora, który szanuje czas swojego potencjalnego odbiorcy. Taki ilustrator namawia do schylenia się nad detalem, a równocześnie skłania do zapoznania się z resztą twórczości. Po lekturze Nie ma się co obrażać skoczycie na instagramowy profil swojego faworyta (wybór nie będzie prosty!), zalajkujecie pracę nowo odkrytej artystki, lecz nadal będzie wam mało. Sięgniecie także po wywiady i przeoracie Google Grafikę. Sam album umieścicie w domowej biblioteczce tuż obok – poświęconych wielkim umysłom – Codziennych rytuałów Masona Curraya i polskiego krewniaka tamtej książki, czyli Jak oni pracują Agaty Napiórskiej. Wolne zawody – pisarze, redaktorzy, artyści – intrygują, jakby przeprowadzili antyrynkową rewoltę, i przez to ‒ nierzadko budzą zazdrość. W poniedziałkowe poranki wszyscy marzymy przecież, by posiąść wiedzę o tym, jak zdobyć świat bez wychodzenia z domu.
Oni tę wiedzę posiedli. Różnią się metryką, płcią, miejscem zamieszkania, autorskim stylem, strategią twórczą i rodzajem zleceń, jakie realizują. Są wśród nich niepokorni spadkobiercy polskiej szkoły plakatu, są twórcy sztuki ulicznej i autorzy książek dla dzieci. Ktoś projektuje kartki okolicznościowe, ktoś inny strony WWW i aplikacje, jeszcze ktoś koszulki i okładki płyt muzycznych. Projektantka pudełek na buty Nike’a sąsiaduje tu z wykonawcą animowanych logotypów Google Doodle. W tym – szczęśliwie parytetowym gronie – natrafiamy na współpracowniczki i współpracowników najpiękniej wydawanych periodyków z Polski i ze świata. Komuś zdarza się zobrazować poezję, komuś narysować przepis kulinarny, jeszcze komuś kredkami zinterpretować jazzowy utwór. Są tu designerki, portrecistki, okazjonalni animatorzy i regularni komiksiarze.
Rozpiętość dyscyplin uprawianych przez kończących rozmaite kierunki i uczelnie artystów kojarzy się z serialem dokumentalnym Netflixa Abstrakt: Sztuka designu. Oba tytuły stanowią urokliwy kalejdoskop inspiracji, oba przy okazji demitologizują wizerunek pracowników sektora kreatywnego. Ankietowane w książce przypadki pokazują, że przyszli artyści są nierzadko skazani na wielomiesięczne czekanie, aż ktoś dostrzeże portfolio, które umieścili na Pinterest, Tumblr czy Behance. Częsta w tych gałęziach rynku praca w domu przypomina miecz obosieczny: codzienna wolność prędzej czy później dobije samotnością; nadmiar bodźców z zabałaganionego biurka potrafi przepełnić głowę, a prokrastynacji uprawianej na Facebooku wcale nie ukróca dybiący za plecami deadline.
W Nie ma się co obrażać ankietujący artysta pozwala innym artystom pozostać sobą – jak w dołączonym do tomu, wspólnie sporządzonym plakacie, na którym wszyscy autorzy znajdują przestrzeń na zachowanie własnej indywidualności. Mogilnicki pozwala pochwalić się, pożalić, poopowiadać; nie pozwala przynudzać. Prezentację każdego z autorów otwiera premierowy autoportret, dalej znajdujemy często nigdzie wcześniej niepublikowane projekty własne artystów. Przegląd kończy zaś obowiązkowa, krótka ankieta: wyliczenie trzech ulubionych książek, ilustratorów, komiksów, płyt – wedle uznania osoby przepytywanej.
I tak na przykład prace Dominika Cybera rodzą skojarzenie z szalonymi wynalazkami cofniętego do kilkuletniości Leonarda Da Vinci, który przeniósł się do lat 80. i polubił zabawkowe roboty. Patrząc na kolory obrazów Zosi Dzierżawskiej, można zaryzykować stwierdzenie, że kwitnie jej w głowie złota, polska jesień. Minimalistyczna kinofilka, Ania Goszczyńska, kompresuje całe historie do jednego symbolu, a Tymek Jezierski tworzy coś w rodzaju ilustracji frazeologicznych, w których gra tytułowych słów współtworzy z rysunkiem błyskotliwy dowcip. Zachwycają animowane mapy Jana Kallwejta, którego przekroje robotycznych postaci mógłby sporządzić sam dr Frankenstein cyberpunku, gdyby tylko miał poczucie humoru. Daniel Gutowski zdradza, że każdy jego komiks jest o dziewczynie, którą niegdyś kochał. Psychologizująca za pomocą samej tylko geometrii Gosia Herba wyznaje, że chowa się za swoimi rysunkami i dzięki nim zdobywa przyjaciół. Gdy atlas kwiatów Bartka Arobala Kociemby chciałem na własny użytek umieścić w nieistniejącym nurcie hipsterskiego prerafaelizmu, w ankiecie z radością doczytałem, że artysta wychował się w otoczeniu jezior i łąk. Niepokoi kocia fiksatka Marianna Sztyma, a zachwyt wzbudza Patryk Mogilnicki ze swoją ilustrowaną historią krzesła. Najwięcej śmiechu sprawia ekscentryczka Ola Niepsuj, której groteskowe prace świetnie oddają slapstick dnia codziennego. Notabene, zamiast zdradzić tytuły cenionej przez siebie literatury, Niepsuj wolała wymienić ulubione postacie z bajek: Krecika, Czeburaczkę, Wklęsiołka i Wypuczka.
Wśród multum inspiracji zastanawia częsta obecność komiksowego Thorgala i serii o Kaczorze Donaldzie. Z kolei formacyjny aspekt budowania klockami Lego u urodzonych w latach 70. i 80. artystów aż prosi się o szerszą analizę znawczyni obyczajowości minionych dekad w rodzaju Olgi Drendy (autorki Duchologii). Gdybym spotkał Karola Banacha, chętnie pociągnąłbym go za język pytając o wpływ ‒ słuchanej w trakcie tworzenia ‒ muzyki na ostateczny kształt poszczególnych ilustracji. Gdy któryś z artystów wspomina krótko o polskich szkołach jako murze nie do przeskoczenia dla rodzących się talentów, czy o sposobach rozbudzania wrażliwości u nastolatków, wówczas czytelnik chce poprosić o więcej. Polacy nie bez powodu lubią przecież narzekać na estetycznie mierną przestrzeń publiczną.
Przy okazji podobnych publikacji warto byłoby więc pociągnąć kwestię nauczania o kulturze literackiej przy równoczesnej próbie dewaluowania kultury obrazkowej, sprowadzanej przez niektórych wyłącznie do poziomu zabawy i żartu. Konsekwentne byłoby w takim wypadku opowiedzenie o wychowaniu przez plakat. Z bodaj jednym wyjątkiem, artyści z Nie ma się co obrażać w swojej twórczości trzymają się z dala od polityki. To przypadek czy raczej bezpieczna konsekwencja wydawcy? Możemy tylko zgadywać. W kraju, w którym praktyki demokracji obywatelskiej mają w ostatnich latach realny wpływ na rządzących, tym ciekawszy wydaje się głos artystów na temat twórczości plastycznej jako narzędzia politycznej walki. Na publicystyczną wymianę zdań zasługuje także kwestia różnic między polskim i amerykańskim rynkiem graficznym. Chętnie posłuchałbym więcej o internetowych wylęgarniach artystów jako przedpolach galerii sztuki czy o wyższości cyfry nad analogiem. Jedynie naskórkowe muśnięcie powyższych zagadnień nie jest jednak wcale słabością Nie ma się co obrażać. Otwarte pytania są raczej zapowiedzią tego, że tom rezonować będzie w głowie czytelnika. Lektura albumu jest spotkaniem z grupą ciekawych osób, z postaciami, których wypowiedzi rodzą kolejne pytania. Jest jak rozmowa, której nie chce się kończyć.