Kim jest wymarzony reżyser adaptacji #YOLO?
Pierwszym nazwiskiem jakie mi się nasuwa jest twórca…
Gościa?
Tak! Zapomniałem, jak się nazywa.
Adam Wingard.
Otóż to. Zrealizował również znakomity horror Następny jesteś ty. Ten reżyser kąpie swoje filmy w muzyce, dźwiękach, atmosferze niepokoju i napięcia. Raczej nie zauważam takich realizacji w Polsce, zwłaszcza w kinie młodych twórców. Wielu amerykańskich reżyserów opowiadających o postaciach w wieku bohaterów #YOLO tworzy filmy bardzo teledyskowe, ale polscy uczynili z tego wizytówkę, doprowadzają tę estetykę do granic możliwości. Niekiedy całość wygląda jak naciągnięta gumka z majtek tuż przed pęknięciem. Adam Wingard osiąga na tym polu sukcesy, ale jest też opowiadaczem, uważnym i skupionym. Tworzy coś przefiltrowanego przez język popkultury, coś bardzo niebezpiecznego, a jednocześnie wie kiedy odpuścić. Widać to szczególnie w Następny jesteś ty.
W Polsce ten film przeszedł raczej bez echa. Na jego przykładzie można dostrzec problem rodzimej krytyki oficjalnej, która kompletnie nie koncentruje uwagi na takich perłach.
To prawda. Robiłem bardzo dużo, żeby w jakiś sposób wypromować Gościa. Pamiętam, że już sam trailer przekonał mnie do tego, że w kinie obejrzę dzieło artysty, który po prostu rozumie język kina gatunkowego. Dążyłem, aby #YOLO kończyło się podobnym rozładowaniem; pozytywnym bądź negatywnym katharsis. To nie miało dla mnie znaczenia, jakim, oby tylko „euforyczne” napięcie się skończyło. Widzę tę książkę również jako coś w stylu Victorii niemieckiego reżysera, Sebastiana Schippera. Złe noce, jeszcze gorsze powroty do domu.
Kłania się chyba pańskie doświadczenie jako videoblogera. Mam na myśli pana gust krytyczny, ulubione stylistyki.
Na pewno tak. Cały czas marzę o filmie – którego pomysł ukradła mi ostatnio Katarzyna Rosłaniec w Szatan kazał tańczyć – w całości składającego się z instagramowych i snapchatowych elementów do poskładania. Ma powstać nawet specjalna aplikacja do obsługi tego filmu. Ciekawi mnie współczesność i Internet, ale po #YOLO czułem, że chcę gdzieś się zaszyć z dala od miasta, głośnych ludzi, zrewidować może prowincję, z ktorej pochodzę, a której nigdy się nie wstydziłem. W przyszłości chciałbym także napisać książkę o youtuberach. Poznałem ten świat w czasach pracy w kanale Urwany Film, co postrzegałem jako przedłużenie pisemnych form krytycznych. Ale nie interesuje mnie już YouTube.
A w Polsce żyje jakiś reżyser idealny do przeniesienia #YOLO na ekran?
Pewnie istnieją twórcy, którzy chcieliby zajmować się światem, który opisałem. Zresztą kto wie, może reżyserzy, o których marzę, studiują teraz w szkołach filmowych. Póki co nikt.
Apropo transmedialności i łączenia powieści z elementami pracy naukowej. Zrezygnował pan z przypisów, które chciał wymusić wydawca. Czy wbrew pozorom nie stwarzały one ciekawej szansy, gdyby odejść od tradycyjnego przypisu np. w formę nakazu?
David Foster Wallace długo walczył o podobną kwestię z redaktorami. U niego przypisy tworzą oddzielną narrację. W Krótkich wywiadach z paskudnymi ludźmi jest ich więcej niż głównej treści. Interesuje się literaturą ergodyczną, hipertekstualną, która korzysta z pozaliterackich zasobów i możliwości. Bardzo trudno tłumaczy się takie utwory. Aktualnie nie mam jednak takich aspiracji. #YOLO to inna bajeczka, wręcz czytadło. W kulturze hiphopowców funkcjonuje takie wyrażenie „łak”. Jest on kimś sztucznym; typ pozera. Nie chciałem wpaść w taką pułapkę. Fajnie byłoby prowadzić zabawę z czytelnikiem na poziomie przypisów, ale tam też musiałaby być prowadzona narracja, w tym też powinien tkwić żart. Jeszcze z tym poczekam.
#YOLO łatwo wpisać w kontekst twórczości, w której wykorzystany został motyw Warszawy, która stała się na przestrzeni wieków klasycznym toposem literackim o bardzo bogatych tradycjach. Norwid już w XIX wieku napisał fraszkę pt. Przepis na powieść warszawską; przypomnijmy jeszcze Wspólny pokój Uniłowskiego; niedawno Varga wydał Masakrę. W kinie obraz współczesnej Warszawy uchwycił Michał Marczak w Wszystkich nieprzespanych nocach. Uważam jednak, że fabuła #YOLO nie straciłaby na dynamice, jeśli rozgrywałaby się na prowincji. Obecnie te niby dwa odrębne bieguny – stolica i tzw. Polska B, C, D… – unifikują się chociażby dzięki Internetowi.
Teraz mieszkam w Warszawie, znam kluby w tym mieście. Obserwuję jak młodzi raperzy przenosza się tu z Kielc, Łodzi, Opoczna, aby zwiększyć swoje szanse na nagranie płyty. Wiem, jak wszystko tu funkcjonuje, dlatego napisałem o tym mieście. Równie dobrze jednak bohaterowie poruszający się w świecie dopalaczy oraz mniej lub bardziej modnych miejscówek mogliby to robić w Łodzi albo Krakowie. Młodzi mieszkańcy prowincji, do której czasami wracam, również wiedzą, co się dzieje. Dopóki będzie klepał klefedron dostępny jako odczynnik chemiczny, a nie narkotyk per se, to czemu małe miasteczko bądź wieś ma tego nie wykorzystać? Dopalacze latają już na wiejskich zabawach. To nawet ciekawy koncept. Aż żałuję, że nie poszedłem w stronę analizy porównawczej zjawisk, które łączą duże miasta z prowincją.
Literatura rodzi się z…
…z wkurzenia. Staram się tego unikać w krytyce, nie chcę nikogo niepotrzebnie ranić, ale literatura powinna wynikać z wkurzenia, a potem oswojenia tego wkurzenia. Jeżeli jest się świadomym tego wkurzenia, można je przekuć w bardzo fajne narzędzie literackie, służące do realizacji czegoś konstruktywnego. Trzeba jednak odróżnić wkurzenie, które każe pisać, od wkurzenia permanentnego. Myślę, że nie chcę już pisać ciągle wkurzonym, wolę taki być przy postawieniu pierwszego znaku, a potem powoli się wyciszać.
Bohaterowie #YOLO zradzają się z własnych kompleksów. Wkurzają pana?
Zarówno mnie, jak i narratora. Narrator musi w pewnym momencie się dowiedzieć, że jest wkurzony i ktoś każe mu wyluzować. Być może też taki jestem w codzienności. Najpierw krytykuję, a potem zastanawiam się, czemu ja to robię, czemu używam takiego języka, czemu jestem zły.
Kiedyś słyszałem oryginalną tezę. Brzmiała mniej więcej tak: dzisiejsze młode pokolenie jest pokoleniem, które nie chce wyjść ze szkoły. Boi się konfrontacji z prawdziwym dojrzałym życiem. Coś chyba z tego pozostało pod portretami zewnętrznymi pańskich bohaterów.
Zdecydowanie tak. Naprawdę ciekawi mnie, co stanie się z tymi bohaterami po upływie dłuższego czasu. W dalszym ciągu nie wiemy, jak będzie wyglądała psychoterapia ludzi wychodzących z poważnych uzależnień po mefedronie. Jak będą wyglądały mózgi osób używających pseudopsychodelicznych środków, które nie są w żaden sposób przefiltrowane przez popkulturę, czy zbadane naukowo jak grzyby halucynogenne albo LSD. Nic na ten temat nie wiemy. Dopalacze powstają w czyjejś piwnicy w ciągu miesiąca. Mamy do czynienia z prawdziwym eksperymentem dołączanym teraz do ulicznego pakieciku. Nie wiem, co dalej. Bret Easton Ellis opisał w książce The Rules of Attraction bardzo dekadencką postać kompletnie upodlonej kobiety, która ostatecznie została żoną senatora. Ale to jednostkowy przypadek. Bohaterom #YOLO niekoniecznie musi się udać. Może zostaną ludzkimi formami do wypełnienia? Ja wierzę, że nie.
Czy nasi politycy wciąż bagatelizują problem narkomanii w Polsce? Paradoksalnie jest chyba podobnie jak w czasach PRL-u, czyli udają, że nie widzą?
Tak. Żyjemy w kulturze jutra, którego nie ogarniamy. Państwo zachowuje się, jakby nie miało bladego pojęcia, na jakim etapie żyjemy. Dzisiaj możemy robić mnóstwo rzeczy wyłącznie dzięki Internetowi i przepisom znalezionym w sieci. Istnieją fora do bezpiecznego używania dopalaczy w stylu hyperreal itd., istnieje tak zwany darknet. Młodzi zdolni chemicy modyfikują dany składnik, który wraca na rynek dzień po delegalizacji jako legalny środek. Państwo nie rozumie, że tworzy system zamknięty, w którym zakazywanie mniejszego zła sprowadza się do tego, że gorsze zło – bo zrobione pospiesznie – pojawia się już na drugi dzień.
Podczas spotkania autorskiego opowiedział pan o człowieku, który lubi gdy pada deszcz, ponieważ wówczas ma pewność, że wszyscy jego znajomi siedzą w domu.
Pamiętam dokładnie tę sytuację. Poniekąd też żyję w społeczeństwie uczestnictwa. W tym momencie dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy w mieście, w których nie mam udziału. Wieczorem będzie ich jeszcze więcej. Nauczyłem się z tym żyć. Zostało mi mnóstwo filmów do obejrzenia, treści do przyswojenia, ale czasami to wyciszam i pytam sam siebie – po co? Pewnego dnia poznałem tego człowieka. Posłużył mi jako baza do napisania jednej z postaci. Znajdował się na etapie wycofania z nocnego życia. I ciągle myślał nad tym, co dzieje się, podczas gdy on siedzi w domu. I mówi: „To już wolałbym, żeby padał deszcz, bo wtedy ziomki też siedzą w domu”. Nie rozumiałem tego, zanim nie zdałem sobie sprawy, jakim fetyszystą treści sam się stałem, ile muszę miejsc odwiedzić, ile przeczytać i obejrzeć. To cecha charakterystyczna wielu pochłaniaczy popkultury; ciągle nowe projekty, nowe tytuły. Pojawia się potrzeba połknięcia czegoś za jednym zamachem, ponieważ netflix właśnie wypuścił. Żyjemy w kulturze video na zawołanie; narkotyków na zawołanie. VOD działa jak dopalacze zamawiane przez telefon. Wszystko musi być zaraz. Skończyły się czasy nerwowego tupania nóżką w oczekiwaniu na nowy odcinek ulubionego serialu.
Dawniej samo oczekiwanie na kolejny odcinek było dla niektórych widzów czasem świętym.
Zgadza się. Oczekiwanie wypełniało ci wolny czas refleksji, nad tym, co stanie się dalej. Dzisiaj wszystko ma być permanentne, instant, na żądanie.
Powiedział pan też, że powieść była próbą dotarcia do bliskiej osoby. Gdzieś podskórnie fakty egzystencjalne zwyciężyły nad faktami historycznymi. Można powiedzieć, że stworzył pan coś w rodzaju listu miłosnego?
Na początku powieści są takie słowa Nicholasa Pizzolatto, który napisał, że „literatura może uratować życie, a gówno prawda, bo wcale nie ratuje”. Napisałem z myślą o kilku konkretnych osobach, a jeśli mówimy o płci pięknej, to staje się oczywiste, że głównie chodzi o jedna osobę. Interesowała mnie na początku wyłącznie reakcja tej osoby. Czy ta moja metafizczna próba dopisania dobrego ciągu dalszego albo przedstawienia jej jako osoby wrażliwej, skonfliktowanej ze światem coś przyniesie? Takie uczucia mną kierowały. Potem historia obrastała konwencją filmową, atmosferą ciągu wydarzeń, które muszą doprowadzić do eksplozji. Nota bene, różnymi kanałami komunikacyjnymi książka dotarła do osób, które rozpoznały się w powieści i są o dziwo zadowolone. Z tego się cieszę.
Nie wierzy pan, że literatura – czy może nawet szerzej – sztuka może zmienić świat. Ale chociażby Krystian Bala przez pewien czas porządkował własny kosmos również za pomocą autorskiej powieści.
Oglądałem Amok z przerażeniem. Nagle okazuje się, że w tej postmodernie wszyscy tańczymy tak jak chce Krystian Bala. Wszystko zdarzyło się naprawdę, powstawały reportaże. Bala ma ciągle jakiś wpływ na rzeczywistość. Podpisał przecież zgodę na użycie danych osobowych itd. Decydował w jakiś sposób o treści filmu, który powinien pójść bardziej w krytykę współczesnych, obsesyjnych aspiracji. Przeżywają z tego powodu rozmaite boleści egzystencjalne. Cieszę się więc, że istnieje ktoś taki jak krytyk, ponieważ ma on możliwość wskazania słabych stron tego bardzo cynicznego skądinąd przekazu. #YOLO traktuje trochę o depresji, o ludziach, którzy pogłebiają depresję na własne życzenie dzięki dopalaczom. Musimy jednak pamiętać, że są to jednak ludzie, którzy – tak czy siak – zrobią, co będą chcieli. Nie pomoże żadne kręcenie paluszkiem literata, taty, mamy (szczególnie jeśli taty i mamy nie było); nie pomoże żaden komunikat na wielkim transparencie w stylu „nie rób, nie bierz, nie smakuj”, ponieważ spieprzony jest system. Lubię taki eksperyment ze szczurami. Polega on na tym, że jedna grupa szczurów żyje w stresującej atmosferze, a druga w spokojnej. Zdenerwowane szczury sięgały do środka narkotycznego, który był podawany do wody. Wyluzowane szczury nie odczuwały takiej potrzeby. Podobnie było z żołnierzami w Wietnamie. Wielu z nich po przebojach z opium i heroiną po powrocie do domu odrzucało te substancje wbrew regułom uzależnienia fizycznego i metabolicznego. Ja swoją książką nie wywrę takiego wpływu. Chciałbym jednak, aby #YOLO zostało zapamiętane jako mój manifest i stanowiło pewną inspirację.
Jaki jest portret pamięciowy #YOLO?
#YOLO to smutna, siedząca w ciasnym pokoju dziewczyna, która głaszcze swojego kota; ma kilkanaście tatuaży. Nawet nie wie, kiedy pojawiły się na jej ciele. Komunikuje się z kimś na messengerze. Jednocześnie #YOLO jest osobą z krwi i kości oraz posiada bogatszy bagaż emocjonalny niż osoby podróżujące stopem. Widzę tę książkę jako nerwowego dzieciaka, który szuka kontaktu ze światem, będąc zamkniętym w pokoju.