Odbywający się w dniach od 10 do 12 maja 2017 roku Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY w Lublinie, jak sama jego nazwa wskazuje miał połączyć dwa zdawałoby się całkowicie wykluczające się nurty. Zdumiewające, ale organizatorom i twórcom w pełni udało się, ten na pozór niewykonalny zamiar, osiągnąć. Jak przystało na prawdziwego awangardzistę, wykreowali odrębny język wyrazu, tyle tylko, że nie odrzucili dotychczasowych, tradycyjnych stylów, lecz wręcz przeciwnie – bazowali na nich. Efekt – z całą pewnością oryginalny, ale też i momentami trudny w odbiorze, co na szczęście koliduje z niechlubnym mottem naszych czasów: „lekko, łatwo i przyjemnie” przy minimalnym zaangażowaniu tak zwanych szarych komórek.
Festiwal zorganizowano już po raz dziewiąty. Przewodnie hasło stanowił „teatr dźwięku” – wiążący się ze zmianami, odnowieniem, ustanowieniem nowej rzeczywistości, wyrastający z powagi świeckich ceremonii i świętych rytuałów oraz magii i natręctw codziennej egzystencji. W kanon ten z sukcesem wpasowała się premierowa Missa sine nomine (Msza bez nazwy) Ignacego Zalewskiego, zrealizowana na zamówienie Festiwalu KODY. W wyreżyserowanym przez Jerzego Machowskiego spektaklu-kantacie wziął udział zespół instrumentalny w składzie: Leszek Lorent (instrumenty perkusyjne) oraz puzoniści: Łukasz Hodor, Dariusz Plichta, Jacek Namysłowski i Michał Tomaszczyk, a także chór kameralny Varsoviae Regii Cantores dyrygowany przez Joannę Malugę. Zaskakującym zabiegiem było wkomponowanie w tę swoistą mszę liturgiczną tekstów polskich poetów, między innymi Adama Mickiewicza, Jana Kasprowicza czy pochodzącego z Lublina Józefa Czechowicza. Innowacyjność tego nadzwyczajnego spektaklu wypływała nie tylko z poetycko-sakralnej materii dźwiękowej, ale też z zastosowanych środków: śpiewu białego i nieklasycznych technik wokalnych. Dzięki czemu zatarła się granica pomiędzy świeckim przedstawieniem a religijnym rytuałem i przeplatały się doświadczenia czysto estetyczne z metafizycznymi.
Najwierniejszym jednak, moim zdaniem, wyrazicielem ducha awangardy był koncert-spektakl Patterns in a chromatic field z muzyką amerykańskiego kompozytora Mortona Feldmana, wykonany przez zespół Delirium Ensemble 3.0. Wiktor Kociuban (wiolonczela) i Demetre Gamsachurdia (fortepian). Zaliczany do minimalistów Feldman pragnął odtworzyć rytuał dźwiękowy, składający się z możliwie najmniejszych „gestów” dźwiękowych, dawkujących jednocześnie ciszę oraz powściągliwie wyrażony dramatyzm i otchłań. Dzięki tym komponentom spektakl muzyczny miał się stać bardziej dotykający i absolutnie takim był. Uczestnicząc w tym intrygującym, a zarazem naprawdę trudnym doświadczeniu muzycznym, pod przymkniętymi powiekami czułam na sobie hipnotyczne spojrzenie pięknych, a zarazem owładniętych szaleństwem oczu Antonina Artauda z filmu Męczeństwo Joanny D’Arc. Parafrazując bowiem stworzony przez niego „teatr okrucieństwa”, odnosiłam wrażenie, że twórcy spektaklu powołali, jak na awangardę przystało, nowy nurt – „muzykę okrucieństwa”. Wszystko zapowiadało się pasjonująco, by nie powiedzieć relaksująco. Leżeliśmy w mroku, wygodnie rozpostarci na leżakach, nad naszymi głowami przesuwały się ciekawe wizualizacje Anny Sztwiertni, nawiązujące do sztuki kinetycznej, zwłaszcza do Construction AL6 tworzącego w latach 20. i 30. XX wieku węgierskiego malarza László Moholy-Nagy oraz dzieł współczesnych artystów: pochodzącego z Izraela Yaacova Agama czy Niemca Heinza Macka. Wsłuchani w subtelne tony, pogrążaliśmy się w medytacyjnym odrętwieniu, z uwagą oddając się nowatorskiemu doznaniu. Jednak coś, co początkowo wydawało się fascynujące, niemal mistyczne, z czasem stawało się problematyczne, nurtujące, aż wreszcie irytujące do granic możliwości. Zdawało mi się, że pozostaniemy na zawsze uwięzieni w muzyce, która już przestała sprawiać przyjemność, stając się swym antagonistą, czymś wręcz upiornym i atakującym. Powtarzające się w nieskończoność jednakowe dźwięki wwiercały się w coraz bardziej niespokojny umysł, który pędzony naszymi pospiesznymi czasami, okazywał się niezdolny do trwania w tej monotonii. Za pomocą typowo awangardowych silnych, by nie powiedzieć drastycznych bodźców, twórcy osiągnęli cel – poruszyli nas – swoich odbiorców – emocjonalnie, przywracając nam zdolność odczuwania metafizycznego, jakie w większości zatraciliśmy w czasie gonitwy dnia codziennego. Zgodnie też z festiwalowym założeniem, wciągnęli uczestników we wzajemną i ekscytującą, a równocześnie uciążliwą i wymagającą grę, w której nie tylko oni odnieśli zwycięstwo. My, uczestnicy również, bo w większości wytrwaliśmy do końca, przytwierdzeni do leżaków (które nabrały nietradycyjnego znaczenia) i pokonaliśmy nieodparte pragnienie ucieczki, sami stając się po części współtwórcami sztuki awangardowej, mogąc śmiało zakrzyknąć za Juliuszem Cezarem – veni, vidi, vici. Czy może być w XXI wieku bardziej znaczący triumf niż zatrzymanie widzów, mimo że odczuwają dyskomfort albo właśnie dlatego, i skonfrontowanie ich z własnymi emocjami?