Późno zabrano się we Wrocławiu za dokumentację i opracowania tego wszystkiego, co w okresie powojennym zadecydowało o kulturalnej randze miasta, szczególnie od czasu „odwilży”, czyli około połowy lat pięćdziesiątych do końcówki lat siedemdziesiątych. Pewnie były jakieś inne racjonalne powody niźli tylko dość typowe dla Polaków lekceważenie utrwalania i analizowania własnych dokonań. W stanie dokumentalnej rozsypki znajdowały się przede wszystkim zjawiska z kręgu tzw. kultury studenckiej, zwanej także „kontrkulturą”, która przecież w niemałym stopniu do legendy złotego wieku Wrocławia się przyczyniła. Może przed rokiem dziewięćdziesiątym nie można było w sposób w pełni wiarygodny o tym wszystkim napisać (choć badać chyba można było), może wciąż żyliśmy w przekonaniu, że owe cudowne lata nadal trwają, a więc za wcześnie jest, by je podsumowywać, a może brakło wiary, że ta mało od strony formalnej uładzona materia w ogóle da się ogarnąć, włożyć w ramki kategorii, kryteriów, hierarchii. Legenda poniekąd zawsze wydaje się piękniejsza od historii, choć od pewnego momentu może bardziej przeszkadzać w rozwoju, niż go napędzać.
Na szczęście w ostatnich latach nadrabiamy. Pojawiły się interesujące próby naszkicowania bardziej szczegółowych map dla sztuk plastycznych, teatru i muzyki. Nie wszystkie spełniają wysokie kryteria monografii naukowych, ale z pewnością tworzą już mocną bazę i mogą stanowić inspirację dla wyczerpujących opracowań dziejów wrocławskiej kultury.
Niedawno wydano dwutomową monografię kultowej instytucji, jaką niewątpliwie był Jazz nad Odrą (Wojciech Siwek, Bogusław Klimsa, wyd. c2, 2014). W roku 2015 do rozbudowania tematu dołożył się ten sam Klimsa, inaugurując planowaną na trzy tomy historię wrocławskiej muzyki rozrywkowej książką Jazz we Wrocławiu 1945–2000. Od kilku miesięcy w sprzedaży znajduje się już także część druga, czyli Rock we Wrocławiu 1959–2000 (obie książki ukazały się w oficynie c2).
W jedenastu rozdziałach, na prawie trzystu stronach autor zgromadził zaskakująco obszerny materiał o bohaterach wrocławskiej rockowej epopei – muzykach, zespołach, instrumentach i sprzęcie nagłaśniającym (bez którego, jak słusznie zauważa Klimsa, rock straciłby rację bytu), o miejscach, w jakich się ta muzyka rodziła i rozwijała, o gitarowym rekordzie i sprawach pomniejszych, aczkolwiek ważnych dla tematu, szczególnie w przypadku młodych czytelników, którym w głowie by nie postało, w jakich warunkach następowała adaptacja tej amerykańskiej muzyki, przefiltrowanej przez angielskich głównie „synów bluesa” („Gdyby blues miał syna, nazwałby go Rock and Roll” – miał powiedzieć Muddy Waters, a Klimsa tymże cytatem rozpoczyna swoją książkę).
Przyznam, że byłem mocno zaskoczony jej lekturą, choć mogę się za „rówieśnika” znacznej części jej bohaterów uważać, a tym samym za świadka ich poczynań. Nie mieszkałem w latach sześćdziesiątych we Wrocławiu, ale obiły mi się o uszy jakieś utwory Nastolatków, słyszałem oczywiście o grupie Rythm and Blues, pierwszej rockowej formacji w Polsce, z której wypączkowali Czerwono-Czarni i ich następcy (choć nie była to grupa wrocławska, miała w składzie grającego na gitarze elektrycznej Bogusława Grzyba – Leszka Bogdanowicza, wrocławianina, a woził się z nią jako konferansjer sam Antoni Dzieduszycki!). Żeby posłuchać już rosnącej legendy – grupy Romuald i Roman – jeździłem autostopem do Kołobrzegu, gdzie grali w czasie wakacji. Potem miałem przyjemność słuchać ich (i oglądać w niepowtarzalnych psychodelicznych „scenografiach”, przygotowywanych przez młodego wówczas architekta Stanisława Lose) już regularnie we Wrocławiu. A jeszcze potem wiele z wymienionych przez Klimsę zespołów w różnych ich mutacjach. Czołówka, która uformowała się w czasie, jaki obejmuje książka, liczy sobie jedenaście „filarów”. To ci, którzy zaakcentowali swoją obecność dostatecznie mocno (co nie znaczy, że ich ranga była równorzędna). Ale Bogusław Klimsa prezentuje również prawdziwą panoramę rockowej sceny, na której zmieścił więcej niż półtorej setki zespołów! I stąd wzięło się moje ogromne zaskoczenie. Dla kogoś z zewnątrz (środowiska i czasu), kto dzisiaj chciałby poszukać i ocenić stan wrocławskiego rocka na podstawie dyskografii, takie zaskoczenie byłoby jeszcze większe. Znaczące „longplaye”, niestety pojedyncze, pozostawili po sobie tylko Nurt, Porter Band (Helicopters), Klaus Mitffoch, no i może jeszcze Recydywa Blues Band. Nie mieli swojej wielkiej płyty legendarni Romuald i Roman ani wcześniejszy, ceniony Elar 5, a Easy Rider nagrywał już właściwie w nowej epoce. (Lech Janerka ze swoją dość bogatą na tym tle dyskografią to zupełnie inny rozdział i czas.) Dlaczego tak było?
Bardzo przydatne do zrozumienia tamtego czasu są dwa pierwsze rozdziały Rocka we Wrocławiu…, choć nie odnoszą się one bezpośrednio do tego miasta. W tonie gawędy inkrustowanej cytatami „aktywistów” tamtego czasu Klimsa obrazowo rysuje peerelowskie tło, na jakim pojawiła się i funkcjonowała „muzyka młodzieżowa”, zwana też bigbitem (obie nazwy miały w komunistycznej Polsce zastąpić określenie „rock and roll”, jak Polo-Cocta zastępowała Coca-Colę). Piętno owego czasu znać zresztą w nazwach najwcześniejszych kapel: Nastolatki, Młokosy, Wisusy czy Żaki. Z czasem, w okresie dominacji Czerwono-Czarnych i Niebiesko-Czarnych, mnożyły się nazwy „kolorowe” – we Wrocławiu i owszem, grały zwane też bigbitem Błękitne Cienie i Niebieskie Błyskawice. To zresztą interesująca kwestia – na ile nazwa oddaje czas, w którym działały zespoły; w latach siedemdziesiątych były one „ludzkie”, niezbyt wymyślne, ale i nie banalne, ale już w końcówce lat osiemdziesiątych, gdy pojawiły się forpoczty punk-rocka, zagrzmiały trąby Apokalipsy: Defekt Muzgó, Latające Odchody, Gluty z Kalkuty, Schizofreniczna Prostytutka Maria, Twarz Pedała, The Pisiors, Bękarty Proboszcza, Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach itp., itd. Kultowe grupy tego czasu to Zwłoki i Sedes. W rzadkich przypadkach jednak oryginalność muzyczna tego punk-rockowego pospolitego ruszenia wychodziła poza ramy samej nazwy.
Było gęsto, ale i trochę cienko, jednak legenda wrocławskiego rocka ma swoje uzasadnienia. I wiąże się z legendą kultury Wrocławia lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dużo miejsca w niej zajmuje niezależność – o czołowych grupach tamtego czasu mówiło się zawsze jako o awangardowych, progresywnych, eksperymentujących. Spory wpływ na to miała obecność jazzu we wrocławskich klubach i Jazzu nad Odrą; miejscowe rockowe grupy, czasem w jednorazowych składach, tam występowały i siłą rzeczy przejmowały nowinki muzyczne (częste były koligacje np. z free jazzem). Dodatkowych bodźców dostarczał ponadto teatr – Romuald i Roman występowali na deskach Teatru Kameralnego w sztuce Dziewczyna z Ankony XVI-wiecznego muzyka, aktora i literata Beolco, a Romuald Piasecki pisywał muzykę teatralną do innych przedstawień. Ten sam zespół wykonał także kompozycję Marka Dyżewskiego (wtedy studenta PWSM, później wybitnego krytyka i znawcy muzyki poważnej, rektora swojej macierzystej uczelni) napisaną w stylu Mikołaja Gomółki do dwóch psalmów Jana Kochanowskiego! Nie brakowało i innych aliansów rocka z muzyką poważną, jazzową, teatralną i filmową czy wypadów w stronę Dalekiego Wschodu – np. Aleksander Mrożek wprowadzał do swoich kompozycji hinduskie skale i sitar, założył był również w roku 1978, wraz z Kazimierzem Cwynarem i Jackiem Krzaklewskim, grupę Pańcza Tantra.
Warto zwrócić jeszcze szczególną uwagę na rozdział, w którym Klimsa przybliża ważne dla tamtego czasu postacie „czarodziejów” sprzętu elektronicznego i muzycznego, którzy domowymi sposobami sporządzali instrumenty (m.in. kopie słynnych modeli gitar), wzmacniacze, kolumny głośnikowe, kamery pogłosowe oraz inne wynalazki, bez których rockmani już się obyć na scenie nie mogli. Z czasem klasa wyprodukowanego przez nich sprzętu niemal nie ustępowała światowym markom przewodzącym na tym rynku. Aparatura spod ręki „Horna” (Leona Hornowicza), Marka Walla, Adama Labogi obsługiwała nie tylko większość wrocławskich grup, np. korzystał z niej Czesław Niemen, a dzięki niemu i festiwal w Opolu zyskał wtedy przyzwoite nagłośnienie. Dzisiaj wspomniani mistrzowie, poza zmarłym na początku lat osiemdziesiątych Hornowiczem, wciąż pracują w branży, także poza krajem, chociaż na ich produkty stać już tylko wybitnie zasobnych audiofilów.
Co tu dużo gadać, po książkę Bogusława Klimsy powinien sięgnąć każdy wrocławianin, w którego życiu rock odegrał ważną rolę. Oprócz tekstu znajdziemy w niej mnóstwo zdjęć, dokumentów, wypowiedzi muzyków i znawców, biografie, dyskografie, składy różnych formacji, historię klubów zasłużonych dla branży itd. Może nie jest to pozycja idealna (szwankuje korekta, nie trafiała mi też do gustu grafika), ale kiedy zważy się materię, z jakiej powstała – rozwichrzoną, zmienną, ulotną – trzeba ją docenić.