Jak w 2010 roku, kiedy na rynku wydawniczym pojawiła się książka Artura Domosławskiego Kapuściński: Non fiction, tak i dzisiaj, kiedy w księgarniach pojawiło się jej drugie wydanie, biografia ta doskonale spełnia się na froncie tradycyjnej polsko-polskiej bella omnium contra omnes. Wdowa i córka wytoczyły proces biografowi, dziennikarze starli się z literaturoznawcami, brązownicy przypuścili atak na pozycje poszukiwaczy głębi psychologicznej, wymachująca lustracją kato-prawica ma używanie na lewakach, a całość tego matejkowskiego w skali i rozmachu widowiska uzupełniają hieny i sępy, które ciągną do wrzawy bitewnej, żeby pogrzać się w blasku fleszy i cudzej sławy. Oczywiście w tym wszystkim najlepiej ma się dziki polski kapitalizm, bo nic tak nie nakręca sprzedaży jak medialna awantura.
Jako że w tej bitwie nie jestem tylko bezstronnym obserwatorem, a wręcz przeciwnie – jako Polak i czytelnik Kapuścińskiego jestem w pełni zaangażowanym uczestnikiem – nie zamierzam tutaj komentować przebiegu tej awantury, która przetoczyła się po debiucie książki Domosławskiego, bo właśnie dokładam do niej kolejną cegiełkę. Ale miejmy świadomość, że zapis tych wszystkich polemik i utarczek słownych jest jedynym dodatkiem do wydania drugiego, nie warto więc nastawiać się na pikantne szczegóły rzekomo wcześniej ocenzurowane. Mit ten kolportowany był – choćby i przez zaprzeczenie – przez samych wydawców, którzy świadomi działania mechanizmów post-prawdy zaprzęgli ją w zabiegi zwiększające sprzedaż. Intencje intencjami, ale cel uświęca środki, bo każdy chwyt jest dobry, żeby pobudzić dogorywający polski poziom czytelnictwa. Więc w sumie chapeau bas!
Ale zostawmy to – bo nie w tym rzecz. Jestem szczerze wdzięczny wydawcom za to wznowienie – i to wcale nie dlatego, że pokrzykiwania polskich i zagranicznych obrońców i przeciwników książki Domosławskiego coś szczególnie doniosłego wniosły do mojego życia wewnętrznego, ale dlatego, że po siedmiu latach znowu przeczytałem biografię Kapuścińskiego. Bo książka jest bez wątpienia wybitna i bardzo ważna. Doskonała biografia. Napisana tak, że sam Kapuściński by się pod nią podpisał (oczywiście gdyby miał czas, żeby wybaczyć Domosławskiemu to wszystko, co o nim ujawnił). Ale żeby nie było za słodko, podobnie jak siedem lat temu, tak i po drugiej lekturze uważam rozterki biografa, sprowadzające się do opozycji fikcja vs fakty, legenda vs człowiek z krwi i kości, rozmyślania nad tym, co wypada, a co nie wypada za niepoważne. Być może za szybko Domosławski wziął się za biografię swojego mistrza i przyjaciela, żeby pisać ją z pozycji innej niż z kolan, więc te sytuacje, kiedy siłą rzeczy podnosi się z tej niewygodnej dla biografa pozycji i z przestrachem odkrywa, że Kapu był jednak nieco mniejszy, niż mu się wcześniej wydawało, mnie osobiście po prostu śmieszą. Jasne, to pewnie tylko poza, za którą Domosławski kamufluje swoje demaskatorskie zapędy. Swoją misję biografa, którą traktuje śmiertelnie poważnie. Tylko po co? Mało ludzi w tym kraju kryje strach i niepewność za retoryką? Nie tędy droga.
Żeby moja dalsza refleksja była zrozumiała, jest to moment, w którym muszę nieco się ujawnić i przyznać, w którym miejscu tej ideologicznej zawieruchy wokół postaci Kapuścińskiego się znajduję. Otóż jestem literaturoznawcą. Więc zarzuty, że Kapuściński w swoich książkach ubarwiał fakty, uważam za zupełnie nieistotne. Odwieczny problem z rzeczywistością jest taki, że z reguły wypada gorzej od literatury. I to jest oczywiście problem rzeczywistości, nie literatury. Dzięki temu dysonansowi ludzie mają w ogóle potrzebę czytania (mam nadzieję, że jeszcze mają). Tytułem dygresji: czy Homer, który pisał reportaż o Helenie i oblężeniu Troi, trzymał się faktów?
Bawi mnie oburzenie krytyków tego procederu. Wierzę, że większość z nich czytała książki Kapuścińskiego. Jeśli tak – to zapewne z wypiekami na twarzy (bo jak inaczej?). Czy naprawdę woleliby, żeby Wojna futbolowa, Heban czy Cesarz były napisane stylem notatek Polskiej Agencji Prasowej? Serio?
Jeśli już o Cesarzu mowa, po kolejnej lekturze książki Domosławskiego szczególną uwagę zwróciłem właśnie na ten „reportaż” Kapuścińskiego. Wcześniej jakoś mi on umykał. Ale teraz – w 2017 roku – wydał mi się czymś zupełnie innym niż do tej pory. W 1978 roku, kiedy Cesarz został wydany, w powszechnym odbiorze polskich czytelników była to satyra wymierzona w Edwarda Gierka. Jaki więc sens miałaby próba udowodnienia, że doniosłość tego „traktatu o władzy” i jego popularność wynikała z tego, że Kapuściński rzeczywiście w Etiopii był, rozmawiał z dworzanami obalonego dyktatora i był wierny wszystkim faktom? Myślę, że żaden. Myślę też, że wbrew przypisywanym mu intencjom, Kapuściński nie krytykował rządów Edwarda Gierka (był w końcu komunistą z przekonania). I wreszcie mam pewność, że Kapuściński pisząc w Cesarzu:
Mówiło się: ważniejszy jest ten, kto ma częściej ucho cesarskie. Częściej i dłużej. O to ucho koterie staczały najbardziej zażarte walki, ucho było najwyższą stawką w grze
nie planował inspirować Roberta Górskiego do stworzenia Ucha Prezesa. To oczywiście geniusz obserwacyjny Kapuścińskiego, świadomość mechanizmów władzy, ale też jego talent literacki sprawiły, że Cesarz to w równej mierze traktat o etiopskim dyktatorze Hajle Selasje, Edwardzie Gierku i Jarosławie Kaczyńskim. Wierność faktom lub jej brak w żaden sposób tego nie zmieniają.
Pisząc to, oczywiście odsłoniłem również własne miejsce w politycznym sporze, miejsce, z którego czytam Kapuścińskiego i oceniam biografię Domosławskiego, jednak wydaje mi się, że powyższe spostrzeżenie tłumaczy także fenomen międzynarodowej sławy polskiego reportera. Potrafił pisać tak, żeby z faktów tworzyć uniwersalne opowieści o pierwotnych mechanizmach tworzących ludzkie społeczności, bez względu na geografię. O ludzkiej polityczności. Kapuściński był przede wszystkim zainteresowany zjawiskami, takimi jak rewolucja, wojna, bieda, wykluczenie, zniewolenie, walka o wolność i godność. To są tematy wielkie, a rzeczywistość często zbyt mała, żeby te tematy udźwignąć. Odwieczna walka natury z kulturą.
Siłą twórczości Kapuścińskiego (tak – będę tu używał słowa twórczość), jest umiejętność kreowania z faktów większej całości. A do tego niezbędne jest spoiwo, czyli umiejętność kompozycji i wyobraźnia. Domosławski kilkukrotnie powtarza, za jednym ze swoich rozmówców, że w dobie Internetu wszystkie nieścisłości w reportażach Kapuścińskiego zostałyby bardzo szybko wychwycone i zdemaskowane. Ale Kapuściński pisał swoje książki w dobie sprzed Internetu. Nie miało to więc dla niego żadnego znaczenia. Tak jak dla Homera (i jego czytelników) nie miały znaczenia odkrycia archeologiczne i współczesny brak wiary w interwencje bóstw olimpijskich. O Biblii (i jej czytelnikach) w tym kontekście przez grzeczność nie wspomnę.
Na zakończenie jeszcze jeden cytat z Cesarza, bo to według mnie najważniejsze, co zostawił Polakom Kapuściński:
Rewolucja podzieliła ludzi na obozy i zaczęła się walka. Nie było barykad ani okopów, ani innych wyraźnych linii podziału i dlatego każdy napotkany człowiek mógł być wrogiem. Tę atmosferę ogólnego zagrożenia wzmagała jeszcze chorobliwa podejrzliwość, jaką żywi każdy Amhara wobec drugiego człowieka (również wobec drugiego Amhary), któremu nigdy nie wolno ufać, wierzyć na słowo, liczyć na niego, bo intencje ludzi są złe i przewrotne, ludzie to spiskowcy. Filozofia Amharów jest pesymistyczna, smutna, dlatego ich spojrzenia są smutne, a przy tym czujne i wypatrujące, twarze mają poważne, rysy napięte, rzadko zdobywają się na uśmiech.
Trzeba się w tym przejrzeć z pokorą, a samemu Kapuścińskiemu (i Domosławskiemu) dać już święty spokój.