Dni Patersona płyną spokojnie jak pobliska rzeka. Ich nurt wyznaczają strzępki rozmów podsłuchanych zza kierownicy miejskiego autobusu, szerokie uśmiechy ekstrawertycznej żony, wieczorne piwo w ulubionej knajpie. W myślach tymczasem kiełkuje poezja – minimalistyczna, efemeryczna, tkana z drobiazgów. Wystarczy strzelisty obrazek na pudełku zapałek, spacer wśród trylionów molekuł czy słyszana w dzieciństwie piosenka, z której w głowie zostało tylko jedno zdanie. Gdy Paterson nie korzysta z kombinacji: gaz-sprzęgło-hamulec, zamyka codzienność wewnątrz białych wierszy. Swoją poezję trzyma w pilnie strzeżonym skarbcu; skórzanym notatniku spiętym stalowym długopisem.
Wokół Patersona – historie innych ludzi. Niekiedy podawane między przystankami anegdoty, innym razem mikro dramaty, odgrywane bez zachowania decorum. Mężczyźni rozmawiają w nich o kobietach, których dyskretnie się boją, a kobiety, dumne i piękne, wygarniają mężczyznom niedojrzałość. Gdzieś pomiędzy dwójka samozwańczych anarchistów wspomina swego duchowego przodka, Gaetano Bresciego, wieloletniego mieszkańca Paterson, w stanie New Jersey. Bresci to zresztą nie jedyna persona, którą los powiązał z tym miastem. Słynny bokser „Huragan” Carter właśnie w Paterson stracił wolność pod zarzutem potrójnego morderstwa, po czym niesłusznie skazany przesiedział niemal dwie dekady. Dla kontrastu: pobliski park zdobi pomnik Lou Costello, korpulentnej strony komicznego duetu Abbott i Costello. Z kolei jako kierownik pediatrii tamtejszego szpitala, szmat czasu przepracował William Carlos Williams, intelektualna muza Patersona, mistrz opisu pojedynczych obrazów, poeta konkretu. Człowiek, który potrafił wynieść do rangi sztuki zjedzone z lodówki, zimne śliwki oraz obmywane przez deszcz, czerwone taczki.
Tyle. Paterson to nie Speed, pod podwoziem autobusu nie czeka zniecierpliwiona bomba, przez przednie drzwi nie wskoczy Keanu Reeves, a jedynie zderzenie (bezkolizyjne) jakie zobaczymy nastąpi na styku mentalności: stoicyzmu Patersona z pesymizmem jego współpracownika Donniego, który przyciąga wszelkie nieszczęścia świata, włącznie z kocią cukrzycą. Życie, wzorem poezji Rona Padgetta, autora większości liryków, jakie słyszymy w Patersonie, toczy się własnym ry(t)mem z szeregiem zaskakujących puent między strofami. Wydarzeniem jest wspólny posiłek lub wyjście do kina, patrzenie na wodospad, spotkanie kogoś, kogo myśli chadzają podobnymi ścieżkami. Dni, pozornie takie same, za każdym razem odsłaniają coś nowego. W drodze do baru – dwa wersy od rapera składającego słowa pod beat piorących pralek , w drodze do domu – jeden wiersz od nastoletniej wielbicielki Emily Dickinson.
Inny reżyser na gwałt szukałby dla Patersona konfliktu, ubierał go w swędzące metafory, wkładał w usta natchnione frazesy. Jarmusch pozwala mu po prostu żyć. Od poniedziałku do niedzieli. Bez fajerwerków i katastrof. Pod dyktando, ale nie pod butem czasu. Tak, Paterson to jedna z niewielu postaci we współczesnym kinie, która posiada autentyczne życie wewnętrzne, królestwo własnego „ja”. Pełne wrażliwości, filtrujące rzeczywistość osobnym spojrzeniem, skłonne do subtelnych refleksji. Takie jest całe kino Jarmuscha – powstaje jakby mimochodem, niespiesznie rodzi się na naszych oczach, a jednocześnie daleko mu do puszczonego ot tak, work-in-progress. Zarówno Paterson, jak i wcześniejsze Broken Flowers, Nieustające wakacje czy okrutnie niedocenione Limits of Control powstały z głębokiego namysłu nad kluczowymi wyborami, jakich dokonujemy w życiu. Gdy Allie z Nieustających wakacji włóczył się po zakamarkach Nowego Jorku, spotykając widma swoich lęków i fobii, jego świadome odrzucenie dorosłości miało wymiar samoocalenia. W zaprzeczeniu podążania wydreptaną przez miliony everymenów ścieżką nie było nic z naiwności Piotrusia Pana – byliśmy świadkami prywatnego aktu niepodległości o sile pokoleniowego manifestu. Jednocześnie Allie, rozbitek z wyboru, nigdy nie zazna stacjonarnego szczęścia Patersona. W zwykły środowy poranek nie spojrzy po przebudzeniu na żonę „oczarowany miłością i lękiem”, nie stoczy też serii westernowych pojedynków na wytrzymanie wzroku między kanapą a fotelem ze złośliwym buldogiem Marvinem.
Patersona (i inne filmy Jarmuscha) ogląda się tak, jak słucha muzyki Boba Dylana – mądrość wypływa w nich z prostoty. I jak przy dźwiękach słów amerykańskiego barda, prawdy dobrze nam znane nabierają cech przypowieści, poskładanych z fragmentów naszej pamięci. Obserwujemy rzeczy zupełnie banalne, wyciągnięte z pokrytej naftaliną biblii dnia powszedniego. A jednak to działa. Nawet konwencjonalny zbiór gadających o The Stooges głów (Gimme Danger), unosi lekkość opowiadania. Niczym u jednego z jego mistrzów Yasujirô Ozu, twórczość Jarmuscha dyskretnie układa się w panoramę współczesności: imigranckich rozczarowań (Inaczej niż w raju), zaniku wartości (Ghost Dog), powrotu do indywidualizmu (Paterson właśnie). Jednocześnie Jarmusch unika scen-symboli, pokroju odwróconej Statuy Wolności, pierwszego kadru Imigrantki Jamesa Graya. Zamiast tego woli obejrzeć ze swoim bohaterem próbę flamenco, usiąść na tylnim siedzeniu samochodu mknącego przez otoczone pustostanami ulice Detroit, towarzyszyć podstarzałemu lowelasowi w podróży do dawnych kochanek.
„Lubię filmy, w których ludzie po prostu siedzą i nic nie mówią”, słyszy płatny zabójca o kamiennej twarzy Isaacha De Bankolé od ubranej w amalgamat kina Tildy Swinton[1]. To nie tylko metafora całego kina Jarmuscha, lecz przede wszystkim definicja jego widza. Jak w anegdocie o prawdziwej przyjaźni, która nie polega na wspólnym gadaniu godzinami, a na braku skrępowania w chwilach ciszy. Magia Jarmuscha tkwi w tym, że zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie ekranu nikt nie musi udawać kogoś, kim nie jest. Że w świecie spowitym gombrowiczowską formą można znaleźć swoją niszę bez strojenia min. A filmografia Amerykanina to przepastna galeria osobliwości: otyły czarnoskóry samuraj, pogrążone w nostalgii wampiry czy Japończyk z fryzurą Elvisa, który pstryknięciem palców wydobywa ogień z zapalniczki. Ten ostatni, półwiekowy dziś Masatoshi Nagase, pojawia się zresztą na moment obok Patersona, gdy ten sięga głębi melancholii. Siada obok, patrzy na ten sam wodospad, zagaduje o poetów. Po czym wyjmuje czysty notatnik, oddaje go Patersonowi i odchodzi, intonując uprzednio przeciągłe „Aha!”, jakby przypieczętował wykonanie jakiejś prestidigitatorskiej sztuczki. Synekdocha. Paterson. Jarmusch.
- Odwołuję się do fragmentu recenzji Michała Oleszczyka, opisującego zarówno ubiór aktorki („kowbojski kapelusz, prochowiec detektywa z filmu noir, platynową perukę i kozaki w panterkę”), jak i określenie jej postaci. Michał Oleszczyk, The Limits Of Control, „Kino” 2010, nr 2, s. 78-79, dostępny w Internecie: http://kino.org.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=642&Itemid=411.↵