Oczekiwania wobec tegorocznej edycji OFF Festivalu były duże. W zeszłym roku organizatorzy – w tym miejscu użyjmy synonimicznego określenia „Rojas” – skąpali się w wiadrze pomyj wylanych przez niezadowoloną publiczność. Przyczyniły się do tego odwoływane w ostatniej chwili koncerty i zawirowania programowe. Na szczęście gdzieś w oddali słychać było: „…nic się nie stało!” – na pewno znacie tę śpiewkę. Tym razem OFF upłynął bez pikantnych skandali organizacyjnych. Co więcej, był bardzo udany. Malkontentów odsyłamy do strefy gastronomicznej i utyskiwania na bachiczne rozpasanie jej użytkowników. Proponujemy jednak dostrzec też dobrą stronę konsumpcyjnego szału: przy jednej ławie potrafili zasiąść miłośnicy zarówno wegańskich hot-dogów, jak i byczych jąder. Z muzyką było podobnie, ponieważ strategia impresariów opierała się na próbie utrzymania pluralizmu. Pod tym względem festiwal, którego formuła wyraźnie okrzepła, był poprawny do tego stopnia, że trudno cokolwiek mu zarzucić. Dolina Trzech Stawów zamieniła się w enklawę równouprawnienia, w której można było posłuchać muzyki w każdym gatunku, zmierzyć się z „gigantami”, powrócić do nieco zapomnianych legend lub po prostu wytężyć słuch, by sprawdzić, co się dzieje tu i teraz.
W nagich torsach świeża krew
Mimo że temperatura powietrza chwilami osiągała pustynne normy, co prowadziło do pocenia się na nieznane nam dotąd sposoby, zespoły dobrze wywiązywały się ze scenicznych zobowiązań. Pojawiły się wśród nich kapele, które udowodniły, że w niektórych konwencjach muzycznych: posthardcorze, postpunku – zwijcie je, jak chcecie – możliwe jest jeszcze drgnięcie. Idles dali jeden z najlepszych koncertów podczas całego OFF-a. Grali szorstko, intensywnie, czerpiąc z motoryczności hardcore’u. Od czasu do czasu pozwalali sobie na wolniejsze momenty i wysublimowane uniesienia, dla równowagi urozmaicając je antyartystowskim przekazem. Publiczność była bliska rozerwania namiotu nad Sceną Trójki, a gitarzysta zakończył występ w pierwotnym stylu – prawie nago. Goły tors zaprezentował również bezczelny jak osiedlowy raper lider londyńskiego Shame. Zespół gra postpunk wolniejszy niż Idles, bardziej melancholijny, przefiltrowany przez frustrację młodego pokolenia. Jak na chłopaków z pubu przystało, do koncertu wdarł się pierwiastek autentyczny, swojski – zwłaszcza kiedy wokalista zszedł ze sceny, by poprzytulać się z publicznością i chwilę później odpłynąć, niesiony w powietrzu na jej rękach. Warto jeszcze wspomnieć o Preoccupations, których muzyka na nagraniach przypomina postpunk w rockowym wydaniu i odrobinę zniechęca wycyzelowaną produkcją. Na żywo ex-Viet Cong dał się poznać w śmielszej odsłonie, oczywiście in plus, prezentując noiserockową zgrzytliwość i punkowo brzmiącą perkusję. Finał koncertu z przeciąganym przez perkusistę waleniem w bębny odczytaliśmy jako na poły ironiczny hołd dla zespołu Swans, który pięć lat temu w podobny sposób kończył, a właściwie nie mógł skończyć swojego koncertu na OFF-ie.
Klasycy hałasu
Umówmy się od razu: ten akapit ma jedynie charakter porządkujący. Dotyczy zespołów, które obficie czerpią bądź czerpały z noise rocka lub nie pozostały bez wpływu na jego kształt. Łączy je także kultowy status eksperymentatorów. Tak się składa, że takich wykonawców w programie festiwalowym znalazło się sporo. Najlepiej wypadła znana z hybrydowego dorobku tokijska grupa Boris, która zagrała utwory z płyty Pink. Podczas występu trudno było się doszukać ducha hałaśliwej japońskiej psychodeli, porwał nas za to dziki, entuzjastyczny rock. Ciekawe doznanie muzyczne stanowił koncert Shellac. Steve Albini („inżynier dźwięku”, „mam wszystko w dupie”), lider, gitarzysta oraz wokalista zespołu, przypominał rozgadanego ojca pewnego swoich osiągnięć. Nie twierdzimy, że to źle – trudno było nie doznać kojących familijnych uczuć, kiedy deklarował ze sceny więź z publiką. Dla odmiany żarty basisty z klasycznych rockowych kapel były rozkosznie nietrafione. Co jak co, ale muzyka Shellac tak samo opiera się na formule, która pozostawia niewiele miejsca na zmiany. Jej surowe, poszatkowane brzmienie utraciło już swoją odkrywczą rześkość, ale wciąż pozostaje na swój sposób fascynujące. Dodajmy, że hałas wcale nie był tak dotkliwy. Podobna sytuacja miała miejsce ze Swans, którzy są promowani emfatycznymi sformułowaniami typu: „Uwaga na śmiercionośną falę decybeli!”. W tym roku zespół pod wodzą Michaela Giry wcale nie brzmiał niszczycielsko: było ciszej, bardziej kontemplacyjnie. Uznaliśmy ten koncert za symboliczne zakończenie OFF Festivalu oraz pewnego etapu w działalności Swans, którzy powoli żegnają się ze swoim dotychczasowym składem. Ci, którzy oczekiwali na występ reaktywowanego Royal Trux, duetu legendy antyrockowej dekonstrukcji, przypuszczalnie się zawiedli. Prawie niewidoczna, przykryta włosami i zmęczona niezdrowym trybem życia Jennifer Herrema znajdowała się daleko poza sceną. To celowy eufemizm – domyślcie się, w czym rzecz. Natomiast This is Not This Heat (dawniej This Heat), który tak jak Royal Trux stanowił niegdyś coś na kształt anomalii pchającej muzykę gitarową w stronę nieprzewidywalności, dobrze wyszedł na wznowieniu działalności. Zespół rozbudował skład, przez co jego brzmienie zyskało na przestrzenności.
Taniec na grobie rocka
Gitar ciąg dalszy: w różnych odsłonach, ale niemal zawsze interesująco. Do wzniecenia tumanów kurzu i największej galopady pod sceną przyczynił się występ Oh Sees. Patrząc na dwóch perkusistów, wydawało się, że pozostałe instrumentarium jest skromne. John Dwyer, spiritus movens kalifornijskiego zespołu, wraz z basistą Timem Hellmanem udowodnił, że to wystarczy, by stworzyć pędzącą w stronę widowni ścianę dźwięku. Zachowanie tłumu popychało Dwyera do dalszej eskalacji hałasu, w tym przykładania mikrofonu do wzmacniacza gitarowego, a w dalszej kolejności – połykania go. Oh Sees ze swoim repertuarem wpadali momentami w pułapkę powtarzalności, ale dopóki ich receptura sprawdza się na żywo, nie widzimy powodów do narzekań. Sheer Mag, Amerykanie z Filadelfii, byli równie bezbłędni. Zespół wywodzi się ze środowiska punkowego, ale jego muzyka przypomina hard rock dla mas, pozbawiony nadęcia właściwego tuzom tego gatunku. Chociaż artyści sprawiali wrażenie nieprzyzwyczajonych do dużych festiwali, ich występ miał wszystko, co trzeba: popową chwytliwość i pazur. Dobrze wypadł krautrockowo-psychodeliczny Beak z liderem Portishead Geoffem Barro na czele. Koncert upłynął bez zbędnych fajerwerków, a niepozorne, zgrabne kompozycje niepostrzeżenie wprowadzały w trans. Jednak zdarzały się w nich momenty przebudzenia, jak ten w postaci wyrazistego riffu z kawałka Wulfstan II. The Men, zespół o obiecujących dokonaniach za czasów albumu Leave Home, zdawał się powracać na wcześniej obraną ścieżkę noise rocka na swojej ostatniej płycie, Devil Music. Na koncercie liczyliśmy właśnie na taką woltę. Niestety im dłużej trwał, tym bardziej muzycy dawali się ponieść swoim classic, a nawet country rockowym fascynacjom. Może próba zachowania neutralności wynikała z chęci zjednania sobie jak najszerszego grona słuchaczy? Jeśli chodzi o hipisowskie pojednanie, z pewnością lepiej pobudzali do niego muzycy z Kikagaku Moyo, grający przyjemnego dla ucha psychodelicznego rocka, wzbogaconego o podniosłość w stylu Godspeed You! Black Emperor.
W oknach zawieście całuny
Sprawdzoną przez OFF Festival recepturą jest zapraszanie do udziału zespołów okołometalowych, które mają potencjał, by zadowolić zróżnicowaną publikę. Batushka – o nich słyszał chyba każdy. Nie wiadomo, kim są ani skąd przybywają. Można by się spierać o to, czy grają black metal urozmaicony religijnymi motywami, czy muzykę cerkiewną w nietypowej formie. Mistyczne widowisko z pieczołowicie zaaranżowaną scenografią, muzycy w pseudoliturgicznych szatach – występ przypominał Gesamtkunstwerk. Mniej więcej od momentu, w którym lider zespołu (batiuszka?) uniósł przed widownią ikonę, zaczęliśmy mieć problem z utrzymaniem powagi, której, nawiasem mówiąc, było bardzo dużo. W naszych głowach zrodziło się pytanie: może chodzi tylko o dobrą „stylówkę”? Jednak występ był na najwyższym poziomie i angażował uwagę do samego końca, czego nie można powiedzieć o Wolves in the Throne Room. Zostaliśmy wystawieni na próbę już na samym początku, gdy przez opóźnienie koncertu byliśmy zmuszeni słuchać nierówno zapętlonego ambientowo-akwarystycznego motywu, chwilę później zaś nieznośnie długiego intra. W dalszej kolejności nastąpiło to, czego się spodziewaliśmy: muzyka oszczędna w formie i pozbawiona urozmaiceń. Podjęliśmy próbę wyrwania się z monotonii: momentami wczuwaliśmy się w kreację świata przedstawionego, więc nie było tak źle.
Sektor elektroniczny
Skłamiemy, jeśli przyznamy, że nie cieszyła nas w tym roku mniejsza liczba artystów związanych z szeroko pojętą elektroniką. Wobec nich nasz proces selekcji jest zwykle uważniejszy i co gorsza, pierwszeństwo zyskuje w nim piwo. Mimo wszystko musimy pokłonić się przed grającą industrialne techno japońską Group A – wokalistką i operatorką syntezatora Tommi Tokyo o dyktatorskiej aparycji, której „śpiew” przypominał dźwięki tłuczonego szkła, i towarzyszącą jej skrzypaczką, Sayaką Botanic. Występ był swego rodzaju zgrzytliwym, transowym komentarzem na temat upadającej w przyspieszonym tempie cywilizacji. Prosto z zaświatów powrócił Simeon Coxe, filar grupy Silver Apples, która w latach 60. należała do pionierów w tworzeniu psychodelicznego rocka wzbogacanego dźwiękami elektroniki. Coxe grał podczas koncertu na skonstruowanej przez siebie aparaturze, obejmującej oscylatory, wspomagając się, jak przystało na XXI wiek, laptopem. Stojąc samotnie na scenie, w kapeluszu z piórkiem na głowie wyglądał skromnie i niedzisiejszo, ale z prawdziwą klasą przypominał młodemu pokoleniu słuchaczy, kto stworzył grunt pod krautrocka i eksperymentalną elektronikę. Tym, którzy nie wybrali się w tym samym czasie na PJ Harvey, niezłośliwie gratulujemy wyboru. Bez większych trudności przekonała nas do siebie Jessy Lanza. Jej sceniczna swoboda oraz rozmarzone, zawadiackie wokale dobrze wypadały na tle czerpiących z synthpopu bitów urozmaiconych o R’n’B. Z kolei na występie Black Madonny, DJ-ki z Chicago, która zyskała za oceanem przydomek rewolucjonistki muzyki klubowej, ruszaliśmy nawet różnymi częściami ciała i chyba przypominało to taniec.
Zbyt miło?
Przez trzy dni mieliśmy okazję poruszać się po dobrze urządzonym świecie. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy takich narracji, co w niewytłumaczalny sposób dało się odczuć podczas trwania festiwalu. Niektórzy z artystów potrafili przekłuć tę utopijną bańkę, na przykład SIKSA. Tym razem ominął nas jej występ, lecz widzieliśmy go przy innej okazji. Przypomnijmy, że chodzi o tę wkurzającą dziewczynę z Gniezna, która drze się, wydaje nieartykułowane dźwięki i klnie przy akompaniamencie basisty. Towarzyszy temu podlana gorzkim humorem oraz, jak mawiają purytanie, „kontrowersyjna treść”: polityczna, osobista, silnie eksponująca problematykę kobiecą. Nie będziemy ustalać, czy twórczość SIKSY to w ogóle muzyka i czy jej przekaz dobrze świadczy o lewicy. Trzeba uczciwie przyznać, że od dawna nikomu nie udało się sprowokować tylu mężczyzn do podważania zasadności istnienia tego typu projektów. Dorzućmy do tego rodziny z dziećmi, które podczas koncertu na OFF-ie oburzały się za sprawą przekleństw wpadających prosto do burgerów w strefie gastronomicznej. Smacznego!