Spotykamy się przy okazji wystawy «Lucha Libre. Santa Muerte» w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia 2 w Gdańsku – Nowym Porcie. Wystawa jest efektem pobytów rezydencyjnych Kurek w Meksyku. Julia ma ze sobą meksykański tabloid z trupami. Pierwsze strony tych gazet pokazują zabitych, reklamy mięsa oraz cycki. Groteska to specjalność regionu. W jej stronę dryfowały rezydencje Kurek w Mexico. W jej stronę przemieszczamy się, rozmawiając o skorpionach, zapasach i masowych grobach kobiet. Dwa lewe proste, prawy sierpowy, powtórzyć.
Filip Szałasek: Pamiętasz swoje pierwsze działanie, pierwszy performans?
Julia Kurek: Jasne. Komunikat. Realizowałam go w 2007 w Gdańsku, na Długiej. Ubrana w różową spódnicę, rajstopy i bluzę, położyłam się na płytach chodnikowych i zaczęłam czołgać się do Złotej Bramy. Działanie wynikało z mojej refleksji nad ograniczeniami związanymi z komunikacją, brakiem porozumienia i zrozumienia. Nad tym, jak odmienne, niestandardowe postrzeganie, rozumowanie – i w rezultacie działanie – może być pojmowane i odbierane przez społeczeństwo. Był to dla mnie trudny okres w życiu, a problematyka, którą postanowiłam poprzez tę akcję zweryfikować, była mi bliska. Komunikat „nadałam” w grudniu, trwał około czterdziestu minut. Najtrudniejsze było zrobienie pierwszego gestu. Gdy w końcu położyłam się na chodniku i zaczęłam czołgać, zdenerwowanie zniknęło i mogłam oddać się bez reszty samej sytuacji.
Co na to ludzie?
Do momentu, gdy nie wiedzieli, że czołgam się do kamery, dzwonili na policję i po karetkę. Sądzili, że jestem chora umysłowo lub naćpana. Jeden z przechodniów stwierdził: „Pewnie z jakiegoś domu uciekła”. Drugi uważał, że „to tylko zakład”. Trzeci wpadł na pomysł, że „może o stygnięcie chodzi”. Tak jakbym w grudniu chciała się schłodzić, czołgając po zimnych płytach. Wykonywałam z uporem swoje działanie, nie odzywając się do nikogo, mimo iż mnóstwo ludzi nurtowało zjawisko, jakim byłam. Gdy przyjechali sanitariusze pogotowia wezwani przez obserwujących sytuację ludzi i nie zabrali mnie ze sobą, jedna z pań wpadła na pomysł, że „mogliby przyjechać z kaftanem skoro nie mogą sobie poradzić”. Ktoś jeszcze w oddali dodał: „O matko, a taka ładna”.
Wielu przechodniów pytało, czy wszystko w porządku, czy może jakoś pomóc? Najwidoczniej zastanawiała ich zmiana sposobu mojego przemieszczania. Nie pion, a poziom. Dlaczego? W jakim celu? Jednak momencie, gdy dostrzegli kamerę i zorientowali się, że to jakoś ukartowane, sytuacja diametralnie się zmieniła. Gdy podjechał do mnie radiowóz policyjny, ludzie przekonali funkcjonariuszy, bym mogła się doczołgać do Złotej Bramy. Zaczęli mnie dopingować i wykrzykiwać hasła: „Czołgajmy się z nią, razem”, „Zasady nie obowiązują, wolność to wolność”.
Tak samo w Meksyku. Rezydencje artystyczne, które tam odbyłaś, obracały się wokół idei wolności i kilku kluczowych przedmiotów. Maski używane przez luchadorów i luchadorki. Tabloidy, które donoszą o najświeższych morderstwach, ilustrując czołówkę zdjęciami z policyjnych kartotek. Letnia sukienka w kwiaty, w której szturmujesz Pałac Prezydencki. Jak połączymy te kropki?
Przez performans. Wszystko, co mnie otacza, wpływa na formę mojego działania. Gdy jestem poza Polską, interesuje mnie to, co odmienne, czego nie widzę na co dzień. W Meksyku byłam dwukrotnie, łącznie około czterech miesięcy, więc miałam czas przyjrzeć się tamtej kulturze. Walki Lucha Libre były dla mnie inspiracją do zrealizowania działania przed Pałacem Prezydenckim. Udało mi się także zrobić jeden materiał wideo o zapaśniczce Luchadora oraz cykl fotografii, które przedstawiają nagie kobiety w maskach. Nagrałam materiał wideo z mistrzem światów duchowych i sfotografowałam przestrzeń, w której przyjmuje osoby proszące o zdjęcie klątwy. Zrobiłam performans Santa Libertad w przestrzeni miejskiej. Sfotografowałam sporą ilość bezdomnych śpiących na ulicach oraz nagrałam wiele wywiadów z Meksykanami mówiącymi o sytuacji społecznej, ekonomicznej, kulturowej oraz politycznej tego kraju.
Fotografowanie nagich kobiet w maskach pełniło rolę rozbiegu zanim sama taką maskę założyłaś podczas szturmu na Pałac?
Film z zapaśniczką Luchadora, która opowiada o swoim życiu, kończy się zdaniem: „Żyjąc tutaj, musisz walczyć o każdy dzień”. Projekt fotograficzny z performansem łączy zatem postać kobiety, która musi radzić sobie wśród macho. W meksykańskim metrze są na przykład osobne przedziały dla kobiet i mężczyzn, bo mężczyźni nagminnie napastowali kobiety. Kobieta musi być naprawdę silna, by móc żyć w tym kraju. Na zdjęciach pokazuję je nagie. Nie mają nic do ukrycia. Są naturalne, nie ma w nich prowokacyjnej erotyki czy wyuzdania. Jest za to widoczna bezbronność i – paradoksalnie – wola walki. Fotografowałam je podczas codziennych czynności w domach. Jedna zmywa talerze, inna głaszcze psa, kolejna podlewa kwiaty. Nie ustawiałam przestrzeni, nie ingerowałam w oświetlenie, czasami nie miałam nawet dobrego odejścia. Chciałam, by sytuacja, która się wydarza, była jak najbardziej naturalna.
Kobiecość ma zatem duży wpływ na przebieg i odbiór twoich działań. Wydaje mi się, że trochę prowokujesz, jeżdżąc do krajów, które kojarzą się z patriarchalnym reżimem i opresją kobiet. Rosja, Meksyk, Bliski Wschód… Polska?
Performans Lucha Libre na pewno byłby inaczej postrzegany, gdybym była ubrana w garnitur. Jednak wybrałam zwiewną meksykańską sukienkę, która dodatkowo podkreśla kobiecość. Ruszam tak ubrana w stronę Pałacu Prezydenckiego, gdzie władzę sprawują mężczyźni. W materiale wideo widać żołnierzy, ochronę pałacu oraz policjantów. Meksykanie uważają, że osoby na stanowiskach współpracują z kartelami narkotykowymi, z mafią. Wiadomości potwierdzają te domysły. Dzień przed moim performansem w mieście Iguala w stanie Guerrero zostało porwanych 43 studentów manifestujących przeciwko reformie edukacji. Ich spalone ciała zostały znalezione kilka miesięcy później na wysypisku śmieci. Do zbrodni przyznała się grupa policjantów. Działali na zlecenie burmistrza, który okazał się szefem kartelu narkotykowego.
To tylko jeden z wielu przykładów na to, co dzieje się w tym kraju. Porwania są na porządku dziennym. Meksyk jest uważany za stolicę kobietobójstwa (feminicidio). W latach ’90 zaczęto odkrywać w Ciudad Juárez pierwsze masowe groby, w których leżały zmaltretowane, zgwałcone kobiety. Przyczynami zbrodni w Meksyku do dziś są narkobiznes oraz kult macho, który uprzedmiotawia kobietę i strawią ją niżej w hierarchii.
Różnice kulturowe otwierają performans na antropologię, może nawet tę uczestniczącą.
Tak, to otwierające doświadczenie. Wszystko zaczyna się od rozmów. To ludzie są największą inspiracją. Bez ich pomocy niewiele bym zdziałała. W każdym państwie napotykałam życzliwe osoby, które pomagały mi zrealizować koncepcję. W Rosji poznałam Maszę, która jest fanką i kolekcjonerką lalek barbie. Gdy wyjęła z szafy różową suknię à la barbie, wiedziałam, że performans będę robić właśnie w niej. W Turcji czerwoną burkę pomogła mi uszyć współlokatorka. Ona także zajęła się dokumentacją wideo. W Meksyku szaty Matki Bożej z Guadalupe uszyła Elda, którą poznałam na rezydencji. We Francji w dokumentacji działania pomogła mi dopiero co poznana w hostelu dziewczyna.
To właśnie z Meksyku, z Lucha Libre, chcesz się habilitować. Będzie trzeba się trochę rozpisać, dokonać autointerpretacji. Zastanawiam się ile czasu zajmuje tobie – autorce performansu – zrozumienie, czego właściwie dokonałaś swoim działaniem.
Praca jest tym ciekawsza, im więcej przestrzeni potrafisz w niej znaleźć. Wszystko jest relatywne. Niezmienny jest tylko punkt wyjścia – impuls, od którego wyszła koncepcja tego czy innego działania. Kiedy oglądam dokumentację wideo z performansu, mam często wrażenie, że to nie ja. Że to ktoś inny się tego podjął. To dziwne, ale z drugiej strony pozwala na chłodniejszy ogląd sytuacji i odniesienie się do niej z innego punktu widzenia. Z perspektywy człowieka, który stał po drugiej stronie kamery. Wtedy zastanawiam się nad tym, co widzę. Czemu ta postać zrobiła to, co zrobiła? Czemu była tak ubrana i wykonywała takie gesty?
To już nie jest oglądanie performansu. On przeminął, miał miejsce i ja go nigdy nie zobaczę. Teraz punktem odniesienia jest dokumentacja, która jest czymś innym niż performans. Dlatego jak aplikuję na biennale sztuki czy festiwale, nie opisuję tego, co wysyłam, jako performans tylko wideoart. Ale pewnych zdarzeń nie widać nawet w tej formie. Gdy usiadłam pod drzwiami Pałacu Prezydenckiego, żołnierze będący za nimi próbowali mnie przegonić, kłując mnie przez szczelinę w drzwiach zwiniętą w rulon kartką. Potem zaczęli mi dmuchać w plecy, co – przyznam – było dość zabawne. Cała sytuacja była groteskowa: grupa żołnierzy stojących za drzwiami i jedenastu pracowników ochrony Prezydenta na placu, nieumiejących, sobie poradzić z kobietą, która przedostała się w „zakazaną strefę”.
Dmuchanie w plecy to faktycznie dość wymyślna tortura…
Raczej pokazanie bezsilności. Cała sytuacja była groteskowa. Siedmiu czy ośmiu żołnierzy stojących z wielkimi karabinami po drugiej stronie drzwi i nie wiedzą jak sobie poradzić.
A w masce luchadorskiej widać, że się śmiejesz, że jesteś rozbawiona, czy ona raczej zasłania mimikę?
Z dystansu ciężko było zobaczyć mój wyraz twarzy, ale z bliska dało się poznać po oczach, że nie mam złych intencji. Zresztą, ochrona widziała, że nie mam żadnej broni.
Mi się wydawałaś groźna. Dwa lewe proste, prawy sierpowy. Powtórzyć.
Na początku gesty, które wykonywałam faktycznie nie były przyjazne. Jednak gdy udało mi się przedostać na drugą stronę bariery odgradzającej Meksykanów od tak ważnego dla nich budynku, to pohamowałam ekspresję. W większości mężczyźni w Meksyku są ode mnie niżsi, więc wyglądam przy nich i tak dość potężnie, jak prawdziwa wojowniczka.
Ludzie się cieszyli, kiedy udało ci się dobić do drzwi. U strażników nie przeważył legendarny latynoamerykański maczoizm. Ktoś ci jednak mógł rękę wykręcić, odprowadzić poza barierkę, gdzie twoje miejsce…
Wielu ludzi zatrzymywało się i filmowało całe zajście. Myślę, że ochrona pałacu obawiała się konsekwencji i dlatego unikali jakichś zdecydowanych działań. Tutaj bardzo często jest łamane prawo człowieka, zwłaszcza kobiety. Dlatego składająca się z mężczyzn ochrona Pałacu Prezydenckiego czekała na policjantki, by eskortowały mnie poza teren. Mężczyźni jedynie biegali za mną raz w prawo, raz w lewo. Z perspektywy czasu to wydaje się absurdalne. Jednak gdybym była Meksykanką sytuacja mogła potoczyć się inaczej.
Wygląda na to, że nie miałaś – jak przy napadzie na bank – żadnego misternego planu.
Nie planowałam realizacji konkretnie tego działania. Dość dobrze znałam teren, chciałam zrobić performans na placu przed Pałacem Prezydenckim, na tle budynku rządowego, ale okazało się, że plac jest zajęty przez festiwal koszykówki i nie bardzo mi to odpowiadało. Musiałam się zatem przenieść bliżej Pałacu, który pierwotnie miał być widoczny w oddali.
Improwizacja.
W dużej mierze. Plan miałam na zrealizowanie nieco innego działania. Jednak byłam przygotowana przede wszystkim psychicznie. Miałam na sobie strój, buty na wysokim obcasie i maskę. Wiedziałam, jak chcę zacząć, nie wiedziałam, jak rozwinie się sytuacja. Czy uda mi się przedostać na drugą stronę? Czy przeskoczę bariery, które odgradzają ludzi od rządu? To jest dla mnie ciekawe w performansie – ten rodzaj napięcia, gdy nie wiadomo, jak potoczy się działanie. Trzeba wtedy wyostrzyć wszystkie zmysły, by na bieżąco analizować sytuację. Odbierać impulsy z otoczenia i reagować na nie, nawiązać dialog i zbudować narrację poprzez performans.
Czyli tak intelektualnie to postrzegasz? Czy ten rush adrenaliny też jest ważny?
Jedno z drugim. Przed performansem, jak i w trakcie, staram się myśleć o wszystkim, co jest związane z działaniem, które mam wykonać. Zastanawiam się nad kontekstami miejsca, gestami, ubiorem – to wszystko ma znaczenie, stwarza formę wypowiedzi. Nie jestem jednak w stanie przewidzieć wszystkiego i w tym właśnie tkwi urok performansu. Wiem z jakiego punktu ruszam i jaka jest koncepcja, ale w tracie następują różnego rodzaju interakcje, które nadają sens, zmieniają go. Trochę jak w jazzie. To żywa sztuka, która „istni się” w procesie, w nim zyskuje określoność. Adrenalina pojawia się już przed samym działaniem i trwa albo odpuszcza w trakcie.
Bo trochę to trwało, prawda? Lucha Libre?
40 minut.
Dlatego też pytam o adrenalinę, bo takie detale, jak spocenie się albo że chce ci się pić, są dla organizmu kosztowne i chyba rozstrzygające.
Podczas performansu poczucie czasu jest inne. Czasami mam wrażenie, że wskazówka przesuwa się wolniej lub szybciej. To samo dotyczy wrażeń zmysłowych. Zdarza się, że nie czuję bólu lub że go inaczej odczuwam. Adrenalina zmienia odbiór bodźców. Emocje również wpływają na odmienne postrzeganie rzeczywistości. W działaniu staram się wczuć w atmosferę.
Poza Lucha Libre realizowałam w Meksyku jeszcze Santa Libertad – Świętą Wolność. Stałam jak posąg na ulicy, trzymając w rękach duży karabin. Na głowie miałam ogromną flagę Meksyku, jednak cały strój nawiązywał do Matki Bożej z Guadalupe. Przed działaniem pojawiło się ogromne napięcie, tym bardziej, że usłyszałam od Meksykanów, że wszystko się może zdarzyć. Jeśli komuś się nie spodoba to, co robię, mogę być po prostu zabita.
W tym kraju dużo osób ma broń, nie trudno ją zdobyć. Stojąc na ulicy nieopodal Pałacu Prezydenckiego, po której często przejeżdżały samochody pancerne z żołnierzami i policją, nie czułam się bezpiecznie. W Polsce zapewne byłoby inaczej. Niemniej to uczucie nie towarzyszyło mi do końca działania. W trakcie ogarnął mnie spokój. Właściwie skamieniałam – jak posąg, który przyszło mi przedstawiać.
Z Lucha Libre chyba odwrotnie, co?
W pewnym sensie podobnie. Lucha Libre wyzwoliła we mnie dużą dawkę adrenaliny na początku. Potem, gdy już byłam w pełni w tym działaniu, świetnie się bawiłam zaistniałą sytuacją. Mając jednak świadomość, że to, co robię, może mieć ogromne konsekwencje. Widziałam po drugiej stronie barierek tłum ludzi. Nie wiedziałam natomiast, jakie jest ich zdanie odnośnie tego, co robię, dopóki nie zaczęli mi dopingować, klaskać i gwizdać tak jak podczas prawdziwej walki Lucha Libre.
W końcu ich reprezentowałaś, dałaś wyraz frustracji, jaką niesie z sobą podział społeczny.
W materiale wideo jest jednak wypowiedź jednej kobiety, która wzburzona mówi: „Co ona tu robi, czego chce? Myśli że jest obcokrajowcem to jej wszystko wolno? Ja nie mam prawa i żaden Meksykanin przejść przez te barierki, a ona robi, co chce. Wpuśćcie mnie, to ją sama stamtąd wyciągnę”. Tłum mógł zatem interweniować w taki sposób, że źle by się to dla mnie skończyło. A jednak ludzie wstawili się za mną i pod koniec, gdy policjantki dotarły na miejsce, by mnie zabrać z obszaru Placu, zaczęli wykrzykiwać: „Co się stało z wolnością słowa?”, „Sprawiedliwość”, „Wolność”, „Nie macie prawa jej tak traktować”.
W stanie wyostrzonej zmysłowości nie widzisz tłumu jako konkretnej grupy ludzi – pięćdziesięciu, stu – tylko trochę jak sportowcy, czujesz i chłoniesz energię kibiców.
Nawet nie trochę. Tak po prostu jest.
Twoja akcja kojarzy mi się też z superbohaterami. Mówisz, że tego nie planowałaś i tak to właśnie widzę: wyszłaś się przejść, sukienka, warkocz, rezydentka w miasto, w pewnym momencie coś cię aktywuje, wyciągasz maskę i jazda. Jak Batman albo Spiderman.
Trochę tak. Wyjeżdżając do Meksyku, nie zdawałam sobie sprawy, co się tam naprawdę dzieje. Na miejscu powitał mnie zimny deszcz i mały czarny skorpion w pokoju. Podobno jeden z najbardziej jadowitych. Tydzień później ktoś mi ukradł macbooka z pokoju zamkniętego na kłódkę, a policjanci, którzy spisywali raport odnośnie kradzieży, powiedzieli, że dwa piętra wyżej mieszka niebezpieczny mężczyzna i mam na niego uważać. Potem miałam z nim małą pogawędkę. Mój pokój nie zamykał się od wewnątrz, więc spałam z nożem przy łóżku.
Zaczęłam zastanawiać się nad miejscem, w którym żyłam. Meksykanie czują się zaszczuci i bezsilni. Mafia narkotykowa rządzi, przekupuje głowy państwa i policję. Tak też zrodził się pomysł na performans Santa Libertad. Zainspirowała mnie opowieść znajomej o porwaniach nękających małe miasteczko. Policja nie reagowała, więc mieszkańcy zorganizowali się sami. Suwerenność jest dla Meksykanów związana z przemocą. Wolność muszą sobie wywalczyć.
Czyli wejście w grę policji, procedury, prawa byłoby paradoksalnie zniewalające.
Meksykanie nie chcą mieć nic wspólnego z policją. Z wywiadów, które robiłam, wynika, że jeśli coś złego się stanie – na przykład obrabują jakąś rodzinę – to jedyne, co usłyszą od policjantów, to żeby lepiej zabezpieczyć samochód, bo po niego też mogą przyjść. Z drugiej strony włamywacze żyją w zgodzie z policją i różne przestępstwa dzieją się za lekkim przyzwoleniem, w poczuciu bezradności. Sytuacja z tymi zabitymi studentami – zabitymi przez policjantów – świadczy o skali korupcji tak dużej, że czasem nie da się rozróżnić policji od przestępców. Nie można oczywiście generalizować, ale poziom zastraszenia jest ogromny. Zastanawiałam się, czy będzie problem z wypożyczeniem broni do performensu, ale w Meksyku każdy może ją mieć.
Skąd wzięłaś karabin? Od sąsiada?
Ze sklepu z bronią. Sprzedawca mi ją pożyczył po prostu. Mogłam sobie wybrać model. Nie była ona na ostrą amunicję, ale dużego zwierzaka można by zabić, a jak dużego zwierzaka…
Postrzelałaś sobie?
Nie, ale policja przejeżdżała, całe konwoje – co widać na w dokumentacji wideo – i nic. Pamiętam, jak ktoś mi opowiadał – jeszcze przed wyjazdem do Meksyku – o performerze, który w biały dzień z ostrą bronią w ręku przeszedł niezatrzymany przez centrum miasta.
Twoje działania w Meksyku poszły w dwóch kierunkach: z jednej strony działanie, ruch, akcja; z drugiej – sculpture performance i zdjęcia stylizowanego na martwe natury. Na twojej wystawie w Łaźni uderzyły mnie zwłaszcza fotografie związane z kultem santa muerte – wanitatywne, podszyte tropikalną melancholią. Papieros odłożony na moment do popielniczki, w tle czerepy przybrane monetami i maczety, ułożone z taką godnością, jak szpady arystokracji w europejskim malarstwie. To jest na pierwszy rzut oka zupełne zaprzeczenie performansu z jego kampowością.
Dla mnie performance nie wiąże się z kampowością, a prace fotograficzne, o które pytasz, są częścią większego projektu. Jest to multimedialne zestawienie, które stanowi o całości wypowiedzi. Fotografie przedstawiają miejsce, w którym przyjmuje osoby tak zwany „mistrz światów duchowych”. Każda z nich przychodzi w innym celu: by zdjąć klątwę lub by łaska spłynęła na daną osobę. Na zdjęciach widać każdą z dziewięciu sfer, do każdej jest przypisany kolor.
Nasuwa się myśl o proporcjach prawdy i iluzji w performansie. Jak reagujesz, robiąc to, co robisz, na takie hasła jak „postprawda”? Może performans jest jednym ze znaków czasu, bo – z tego, co wiem – rozwija się mniej więcej równolegle z Internetem.
Performance jest poza kategoriami prawdy czy iluzji. To, co w nim najbardziej cenię, to autentyczność. Szczerość przekazu idei poprzez formę jest dla mnie w sztuce najważniejsza. Niestety, w Polsce performans nadal nie jest doceniany. Pewnie dlatego, że jest to sztuka ulotna. Malarstwo czy rzeźba mają mocną pozycję na komercyjnym rynku. To produkt, który można sprzedać. W państwowych galeriach zdecydowanie więcej jest wystaw – indywidualnych czy zbiorowych – na których prezentuje się obiekty, instalacje, wideo czy malarstwo, niż festiwali performansu. Często słyszę żarty na temat performerów, że to artyści, którzy tylko krzyczą, rozbierają się i sami nie wiedzą, po co to robią. A jak pytam czy byli na jakimś działaniu performance, to często okazuje się że nie. Albo, że byli, ale nic ich nie porwało i więcej nie pójdą. Wtedy pytam: „A malarstwo? Każdy obraz cię porywa?”. Sztuka się zdarza i tyle.